Nie było mnie parę dni w domu i kiedy nad ranem pakowałem Maksa do samochodu nie zwróciłem specjalnej uwagi na to, co ma w ręku. Weszliśmy do przedszkola, drugie piętro, Maks już w kapciach, gdy nagle słyszę: Zostawiłem Franklinaaaaaa! Oż ty… no dobra. Przyniosę, a syn będzie szczęśliwy. Akurat… To znaczy będzie, ale musi koniecznie ze mną pójść do samochodu. Ubieram go szybko, zakładamy buty i do auta. Jest, czeka uśmiechnięta zielona mordka. Bierzemy i do przedszkola. Szybko, bo pada. Nagle: Franklin spaaaaadł! Oż ty… na dodatek cały teraz brudny. Chyba Franklinowi niepisane pobawić się w przedszkolu. Co robić? Zawracamy do auta. Zostawiamy zwierzaka i obiecuję go wyprać wieczorem. Wchodzimy na drugie piętro, Maks markotnieje z każdym schodkiem. O co chodzi? No tak, Franklin. Wracamy do auta (żesz ty Franklin ^!_+^%$$#!!!). Biorę żółwia za fraki i do łazienki. Szybkie mycie i na kaloryfer. Tłumaczę Maksowi, że do drzemki Franklin wyschnie, co zostaje przyjęte z uśmiechem. No to buziak i pryskam. Przy aucie na chwilę się odwracam i sprawdzam, przez które okno mogę się dostać, jeśli kiedyś przyjdzie mi szukać Franklina w przedszkolu po północy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz