środa, 18 sierpnia 2010

Mistrzostwo świata

Prawdziwe mistrzostwo świata, oczywiście nie mające nic wspólnego z mundialem sprzed miesiąca – to wyjazd na wakacje i chwilowe porzucenie dziecka. Nie mam na myśli pozostawienie potomstwa pod sklepem lub w sklepie, ale przerzucenie ciężaru całodobowej opieki na babcię. Żeby nie było – babcia BARDZO chętnie w takowym procesie uczestniczy, a przy jej boku Maks znowu staje się najbardziej uroczym dzieckiem na świecie, takim co to nie marudzi, wszystko je za dwóch, dobrze śpi, jest grzeczny itp. W tym czasie pozbawieni tego szczęścia rodzice udają się na zasłużony kilkudniowy wypoczynek celebrując zbliżającą się wielkimi krokami rocznicę ślubu. Ach gdybyście jedli z nami wczoraj kolację – mówię Wam: Mistrzostwo świata!

Oczywiście mama nie uśnie, jak nie zadzwonimy do lasu, gdzie z babcią pomieszkuje teraz Maks. Zwłaszcza, jak burza przechodzi za naszym oknem i cholera wie, czy u Maksa nie jest podobnie. Co te mamy mają, że nie mogą wytrzymać bez wiadomości nawet jednej doby. A tutaj tak przyjemnie i można się wyspać...

Po paru dniach szczęście nasze się kończy. Za parę chwil wyjedziemy i po paru godzinach zobaczymy się z Maksem. Jeszcze tylko spakować walizkę, do której wrzucimy czajnik, bo nasz - trudno uwierzyć - zaczął przeciekać, a ten w hotelu cudo - prawdziwe mistrzostwo świata.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Ech, jak dobrze być na wakacjach...

Im dalej od domu, tym bardziej jest nieprzewidywalny nasz syn. Dobrze wiecie, że dzieci lubią swoje łóżeczko, wannę, kawałek przestrzeni, na której zawsze mogą bezkarnie rzygnąć i ogródek, gdzie stoi sprężysta trampolina, obok której siusiamy. Zmiana otoczenia (o klimacie nie wspominam, bo mieszkamy praktycznie na wsi, biorąc pod uwagę częstotliwość występowania różnorakich zwierząt) każdemu robi dobrze. Nawet jeśli trzeba zrezygnować ze swojego łóżeczka i wanny, Maks chętnie wyrusza z domu. To znaczy... nie zawsze, bo przed dwoma tygodniami, kiedy spakowani jedliśmy śniadanie tuż przed podróżą, stwierdził, że nie chce jechać na wakacje nad jezioro, gdzie będą Bruno i Iwo i mała Antosia, no generalnie on ma muchy w nosie i już.



Ale ruszyliśmy i początek naszych wakacji był wyśmienity. No bo jak mogłoby być w miejscu wręcz idealnym: w środku lasu, nad małym jeziorem, ze sklepem oddalonym o 5 km ("U Zenka", który i tak omijaliśmy, bo na rowerze parę kilometrów dalej, to większa frajda dla pedałujących i tych w fotelikach z tyłu). Nasze lokum jest bez tv, ptaszki ćwierkają niezagłuszane przez innych wczasowiczów (bo tych można zliczyć na palcach jednej, no... góra trzech rąk)... czy mam pisać więcej?


Maks zamieszkał w domku ze swoim PRZyjacielem Brunem. Chłopaki bez ceregieli uzgodnili, że Bruno włącza syrenę o piątej - lubi wtedy sobie coś przekąsić, po czym dalej śpi, a Maks równiuteńku o 6.29 wstaje. Po prostu. KAŻDEGO DNIA!!! Dżizas. Wynalazcom laptopa i przenośnych dvd chciałbym z tego miejsca serdecznie podziękować za ich wkład w nasze życie, choć kierowani zdrowym rozsądkiem i rodzicielską troską o normalny rozwój dziecka, nie włączaliśmy urządzeń nadawczych do godziny 7.30. Nie wiedzieć czemu, małoletni mają nad ranem tyle energii, że gdyby ich podpiąć pod jakąś nowatorską instalację produkującą energię elektryczną, to już teraz moglibyśmy z łatwością dostarczać 'czysty prąd' dla połowy Europy.

Po parodniowym treningu nawet mama się budziła tuż po szóstej. Ech, jak dobrze jest na wakacjach.