niedziela, 26 października 2008
Powrót baranów
Jesień złocista za oknem w tym tygodniu, więc choć leniwie, wychodzimy codziennie na spacer. Dziś daleko nie zaszliśmy, plac zabaw jest parę minut od domu. Dzieciaków w okolicy mało, więc wszystko dla nas, a właściwie Maksa, bo atrakcje przewidziane są dla osobników poniżej 20kg. Leniwie wracamy do domu, mama pcha wózek, tata obok, a Maks na barana.
No właśnie. W tym tygodniu wróciły do nas barany. Kiedy wprowadziliśmy się przed rokiem tutaj, za oknem zobaczyliśmy dziewięć baranów. Codziennie rano witaliśmy je z okna Maksiowego pokoju, aż zniknęły po jakims czasie. Chyba zbiegło się to z zainstalowaniem polskiej telewizji, gdzie tata mógł oglądać sejmowe obrady. Nieważne...
Zauważyliśmy, że tym razem nasze barany mają zafarbowane na niebiesko tyłki. Jeśli znowu spakują walizki i dadzą nogę, tym razem bez trudu je znajdziemy!
czwartek, 23 października 2008
Ciasteczka babuni
poniedziałek, 20 października 2008
Ucho od śledzia
Wszędzie ich pełno, na podłodze, na stoliku, na parapecie i w talerzu zupy. Generalnie wszędzie tam, gdzie się szwęda po żłobku Maksio. Nie jest taki mały, a już na pewno taki głupi, żeby łapać wirusy na ochotnika. Ale co z tego, że nie liże podłogi ani poręczy, skoro opętany generał i dzielne zastępy jego wirusów atakują podstępnie i wskakują do gardła, kiedy ziewa i do uszu, kiedy słucha pani.
No i mamy klops, tzn. zapalenie ucha. A za oknem jesień, sezon chorobowy w pełni. Rany Julek!
środa, 15 października 2008
Maks w Paryżu
Spotyka bankier bankiera (powiedzmy, że w Islandii).
- Jak sypiasz?
- Jak niemowlę.
- Chyba żartujesz?! Przy takim kryzysie?
- Poważnie. Wczoraj całą noc płakałem i dwa razy zrobiłem w gacie.
* * *
Niestety okazało się, że gdy w Paryżu zapada zmrok, Maks zmienia się w islandzkiego potwora - chciałem powiedzieć bankiera. Nie brudził pościeli, jak podczas niedawnej choroby, ale sprawdzał dźwiękoszczelność ścian hotelowych. Około 3 nad ranem (albo w nocy) usłyszał go dziadek, który spał kilka pokoi dalej. Mniej więcej po kwadransie poznaliśmy pozostałych współlokatorów na 5-tym piętrze, którzy naprawdę szczerze dopingowali nas w uspokajaniu, usypianiu, tudzież podduszaniu Maksa. Tuż po 3.30 delegacje z piętra 4-tego i 6-tego przekazały nam petycje żądające natychmiastowego spacyfikowania Maksa, bez względu na koszty takiej operacji. Jeszcze przed czwartą otrzymaliśmy groźby klientów zajmujących pokoje na niższych piętrach, dwa telefony z recepcji, w tym jeden informujący o nadjeżdżającej policji i straży pożarnej, która może sięgnąć naszego okna nawet z dalekich przedmieść, bo są przygotowani do gaszenia wieży Eiffle’a i przynajmniej kilkanaście sms-ów od właścicieli pobliskich kamienic używających takiej francuszczyzny, której w żadnej szkole czy na kursie nauczyć się nie sposób. Dość powiedzieć, że nasza nieustannie wyjąca syrena o oznaczeniu fabrycznym M.A.X./2007 zwróciła uwagę miejscowego korespondenta CNN i o mały włos nie zmieniliby swojej ramówki by nadawać ‘na żywo’ z Paryża aktualne wiadomości nt. wyjącego bankiera.
Kiedy o 6.15 schodziliśmy zaprzyjaźnieni z wszystkimi do hotelowej restauracji, domagając się jej wcześniejszego otwarcia i wydania porcji śniadaniowych, a przede wszystkim dwudziestu wiaderek kawy zapadła głęboka, jak na paryskie warunki, cisza. Słychać było pojedyncze ćwierkanie ptaszków i szum wody na ulicy, którą oczyszczają krawężniki nad ranem. Maks spał jak zabity i obudził się parę godzin później, kiedy spakowanego w walizkę mama wynosiła z hotelu tylnym wyjściem. Tak na w razie czego…
środa, 8 października 2008
Ręka w rękę
To się zmieniło i mam nawet wrażenie, że zaczyna Maksowi brakować trzeciej. Najlepszym przykładem są posiłki. Nasz brzdąc ma skłonności chomikujące i stara się zawsze jak najwięcej trzymać w dłoniach, nawet jeśli mordka pełna i brzuch też. Potrafi również gryźć jeden i drugi kawałek na zmianę. Albo rzucać jeden za drugim...
Aha! A kiedy je banana to potrafi go wyciskać pomiędzy palcami! Obu rąk oczywiście! No zdolny oburęcznie!
To czego jeszcze nie potrafi, to pakować żarcia do kieszeni, ale z tego się akurat cieszę. Nie ma ryzyka, że jak będziemy u kogoś z wizytą, to napakuje sobie kieszenie orzechami albo chlebem.
piątek, 3 października 2008
Jesteśmy chorzy
Wg tutejszego kalendarza, w najbliższą niedzielę obchodzimy dzień ojca. Nie wiedziałbym o tym, gdyby nie akcja w żłobku. Dzieci z pomocą pań opiekunek przygotowują małe laurki. Bardzo to miłe, ale jeśli mam być szczery, to wolałbym, żeby więcej popracowały nad pismem, inaczej od małego Maks będzie myślał, że trzeba pisać jak kura pazurem.
Na szczęście laurki rozdawano w czwartek i Maks rzutem na taśmę zabrał jedną do domu. Razem z wirusem, dzięki któremu wymiotuje i wali w pieluchę. Okazało się, że wystarczy stracić 350 gramów wagi, żeby stracić dobry humor. Maks jest chory, marudny, bez apetytu, no w ogóle taki śjakiś dziwny...
Ale, żeby udała się niedzielna impreza sprzedał tacie wirusa, choć dobrze wiedział, że tak wielkich pampersów w domu nie mamy. Wszystkiego najlepszego tatusiu...