niedziela, 26 października 2008

Powrót baranów

Niedziela u nas jest zawsze leniwa. Powoli otwieramy oczy, powoli kawka, powoli śniadanie i tak do wieczora. Maks oczywiście nie dał sobie wytłumaczyć, że była zmiana czasu i śpimy o godzinę dłużej, bo to w konsekwencji oznaczałoby śniadanie o godzinę poźniej - a tego nie mógł zaakceptować. A były takie czasy, że można było śniadanie konsumować o 11-tej! Ech...

Jesień złocista za oknem w tym tygodniu, więc choć leniwie, wychodzimy codziennie na spacer. Dziś daleko nie zaszliśmy, plac zabaw jest parę minut od domu. Dzieciaków w okolicy mało, więc wszystko dla nas, a właściwie Maksa, bo atrakcje przewidziane są dla osobników poniżej 20kg. Leniwie wracamy do domu, mama pcha wózek, tata obok, a Maks na barana.

No właśnie. W tym tygodniu wróciły do nas barany. Kiedy wprowadziliśmy się przed rokiem tutaj, za oknem zobaczyliśmy dziewięć baranów. Codziennie rano witaliśmy je z okna Maksiowego pokoju, aż zniknęły po jakims czasie. Chyba zbiegło się to z zainstalowaniem polskiej telewizji, gdzie tata mógł oglądać sejmowe obrady. Nieważne...

Zauważyliśmy, że tym razem nasze barany mają zafarbowane na niebiesko tyłki. Jeśli znowu spakują walizki i dadzą nogę, tym razem bez trudu je znajdziemy!

czwartek, 23 października 2008

Ciasteczka babuni

Dla wszystkich, którzy znają Maksa, nie jest tajemnicą, że to największy żarłok w okolicy. Je, co mu w łapy wpadnie. Słyszałem, że zwłaszcza po chorobach, przy których na chwilę się kurczy żołądek, apetyt wzrasta astronomicznie! Po ostatnich wydarzeniach i sprawdzeniu pustki w lodówce pozostaje mi się tylko z tym zgodzić.

Maks kojarzy już, gdzie można znaleźć jedzenie i zawsze tam pokazuje palcem. Zaczyna też wybierać. A że babcia przed wyjazdem upiekła ciasteczka, Maks już nie daje sobie wcisnąć kukurydzianych chrupków i pokazuje, co woli. Bo ciasteczka babuni są the best.

Ciasteczka ciasteczkami, ale ten łakomczuch tak naprawdę je wszystko, lubi słodkie, gorzkie, słone, kwaśne. A najlepiej jedno za drugim i podgryzane trzecim. Brrrr... No bo spróbujcie zjeść między teleexpressem i faktami banana, ciacho, kawałek chleba, pół jabłka, makaron z oliwą i parmezanem, pomidorka i szynkę. I jeszcze pożuć ogórka kiszonego. Wszystkiego dobrego.

poniedziałek, 20 października 2008

Ucho od śledzia

Gdyby to, co niewidoczne gołym okiem, można było dojrzeć, w żłobku Maksa widać byłoby miliony skaczących wirusów. Oczyma wyobraźni widzę brygady malutkich wirionów, każdy w białym kapsydzie i z wiadrem kwasu nukleinowego. Na czele największy z nich - generał Mimiwirus wydający srogim głosem rozkazy do ataku kolejnych maluchów.

Wszędzie ich pełno, na podłodze, na stoliku, na parapecie i w talerzu zupy. Generalnie wszędzie tam, gdzie się szwęda po żłobku Maksio. Nie jest taki mały, a już na pewno taki głupi, żeby łapać wirusy na ochotnika. Ale co z tego, że nie liże podłogi ani poręczy, skoro opętany generał i dzielne zastępy jego wirusów atakują podstępnie i wskakują do gardła, kiedy ziewa i do uszu, kiedy słucha pani.


No i mamy klops, tzn. zapalenie ucha. A za oknem jesień, sezon chorobowy w pełni. Rany Julek!

środa, 15 października 2008

Maks w Paryżu

Niedawno usłyszałem taki dowcip (ukłony dla Chemika):
Spotyka bankier bankiera (powiedzmy, że w Islandii).
- Jak sypiasz?
- Jak niemowlę.
- Chyba żartujesz?! Przy takim kryzysie?
- Poważnie. Wczoraj całą noc płakałem i dwa razy zrobiłem w gacie.

* * *


Do Paryża mamy stosunkowo blisko, na dodatek tata miał tam służbową sprawę w poniedziałek. Dlatego wybraliśmy się do miasta zakochanych, żeby Maksio miał okazję spędzić romantyczny łikent. Udało się o tyle, o ile, bo najważniejszą kobietą w jego życiu jest mama, a i babcię jedną i drugą darzy gorącym uczuciem. W każdym razie zobaczył kawałek świata, zjadł paryskiego croissanta, a trzeba powiedzieć, że mu się uszy przy tym trzęsą i w ogóle był cool i dzielny, nawet w podróży. Oczywiście za dnia…

Niestety okazało się, że gdy w Paryżu zapada zmrok, Maks zmienia się w islandzkiego potwora - chciałem powiedzieć bankiera. Nie brudził pościeli, jak podczas niedawnej choroby, ale sprawdzał dźwiękoszczelność ścian hotelowych. Około 3 nad ranem (albo w nocy) usłyszał go dziadek, który spał kilka pokoi dalej. Mniej więcej po kwadransie poznaliśmy pozostałych współlokatorów na 5-tym piętrze, którzy naprawdę szczerze dopingowali nas w uspokajaniu, usypianiu, tudzież podduszaniu Maksa. Tuż po 3.30 delegacje z piętra 4-tego i 6-tego przekazały nam petycje żądające natychmiastowego spacyfikowania Maksa, bez względu na koszty takiej operacji. Jeszcze przed czwartą otrzymaliśmy groźby klientów zajmujących pokoje na niższych piętrach, dwa telefony z recepcji, w tym jeden informujący o nadjeżdżającej policji i straży pożarnej, która może sięgnąć naszego okna nawet z dalekich przedmieść, bo są przygotowani do gaszenia wieży Eiffle’a i przynajmniej kilkanaście sms-ów od właścicieli pobliskich kamienic używających takiej francuszczyzny, której w żadnej szkole czy na kursie nauczyć się nie sposób. Dość powiedzieć, że nasza nieustannie wyjąca syrena o oznaczeniu fabrycznym M.A.X./2007 zwróciła uwagę miejscowego korespondenta CNN i o mały włos nie zmieniliby swojej ramówki by nadawać ‘na żywo’ z Paryża aktualne wiadomości nt. wyjącego bankiera.

Kiedy o 6.15 schodziliśmy zaprzyjaźnieni z wszystkimi do hotelowej restauracji, domagając się jej wcześniejszego otwarcia i wydania porcji śniadaniowych, a przede wszystkim dwudziestu wiaderek kawy zapadła głęboka, jak na paryskie warunki, cisza. Słychać było pojedyncze ćwierkanie ptaszków i szum wody na ulicy, którą oczyszczają krawężniki nad ranem. Maks spał jak zabity i obudził się parę godzin później, kiedy spakowanego w walizkę mama wynosiła z hotelu tylnym wyjściem. Tak na w razie czego…

środa, 8 października 2008

Ręka w rękę

Ponoć małe dzieci zapominają często, że mają dwie ręce. Eksperymentują na swój sposób i raz bawią się lewą, raz prawą. Tak było z Maksem do niedawna i ubaw był po pachy, bo tak bardzo starał się coś zrobić, odczepić, przekręcić, rozsupłać, nałożyć, złamać, ale ciągle brakowało ręki do przytrzymania zabawki. A przecież była obok! Zapomniana.

To się zmieniło i mam nawet wrażenie, że zaczyna Maksowi brakować trzeciej. Najlepszym przykładem są posiłki. Nasz brzdąc ma skłonności chomikujące i stara się zawsze jak najwięcej trzymać w dłoniach, nawet jeśli mordka pełna i brzuch też. Potrafi również gryźć jeden i drugi kawałek na zmianę. Albo rzucać jeden za drugim...
Aha! A kiedy je banana to potrafi go wyciskać pomiędzy palcami! Obu rąk oczywiście! No zdolny oburęcznie!



To czego jeszcze nie potrafi, to pakować żarcia do kieszeni, ale z tego się akurat cieszę. Nie ma ryzyka, że jak będziemy u kogoś z wizytą, to napakuje sobie kieszenie orzechami albo chlebem.

piątek, 3 października 2008

Jesteśmy chorzy


Wg tutejszego kalendarza, w najbliższą niedzielę obchodzimy dzień ojca. Nie wiedziałbym o tym, gdyby nie akcja w żłobku. Dzieci z pomocą pań opiekunek przygotowują małe laurki. Bardzo to miłe, ale jeśli mam być szczery, to wolałbym, żeby więcej popracowały nad pismem, inaczej od małego Maks będzie myślał, że trzeba pisać jak kura pazurem.

Na szczęście laurki rozdawano w czwartek i Maks rzutem na taśmę zabrał jedną do domu. Razem z wirusem, dzięki któremu wymiotuje i wali w pieluchę. Okazało się, że wystarczy stracić 350 gramów wagi, żeby stracić dobry humor. Maks jest chory, marudny, bez apetytu, no w ogóle taki śjakiś dziwny...

Ale, żeby udała się niedzielna impreza sprzedał tacie wirusa, choć dobrze wiedział, że tak wielkich pampersów w domu nie mamy. Wszystkiego najlepszego tatusiu...