środa, 31 grudnia 2008

To był rok

Co rok w Wigilię, gdzieś około 21-ej mówię: "Święta, święta i po świętach". Wtedy nikt nie bierze tego na poważnie, mimo że dla większości kolacja wigilijna się skończyła, prezenty zostały odnalezione, a krawaty poluzowane. Dwa dni później mam satysfakcję, kiedy słyszę, że miałem rację. Po świętach...

Dla nas były białe, ponieważ pojechaliśmy tam, gdzie wg jednej ze stacji tv miał spaść świeży śnieg dokładnie w Wigilię, bo Maks tak się rozsmakował w śniegu, że teraz nawet banany zagryza kostką lodu. Nie wiem tylko, czy to ten śnieg mu nie zaszkodził, kiedy w nocy urządzał koncerty, a my, żeby nie zbudzić wszystkich w pensjonacie, ugięliśmy się i Maks wylądował w naszym łóżku. Co z tego, jeśli nie potrafi z nami spać (wychodzi teraz przyzwyczajenie do własnego kąta) i widząc nas w środku nocy wolałby się pobawić przynajmniej do 3.00, no może 3.30. Na szczęście łazienka była ogromna i na ostatnie 2 noce jego łóżeczko zaparkowało między wanną a umywalką. Dla tych, co mają podobny problem powiem tak: to działa! Inna rzecz, że czuć było nieco kanalizację, ale pewnie to usypia dziecko jeszcze mocniej.

Maks zebrał pokaźną porcję prezentów, którymi bardzo chętnie bawiły się inne dzieci: Matylda, Kacper, Pola i Filip, choć wszyscy od niego starsi. Jeśli nie wygospodarujemy na nie miejsca w bagażniku, to przyczepimy z tyłu i będzie hałas jak na amerykańskim filmie z jakąś "Just married" parą.

Tata największy prezent otrzymał w kościele rano, kiedy minął się w drzwiach (nie więcej niż 3 cm) z Adamem M. z małżonką, którzy pomieszkują nieopodal! Mistrz był z wąsami ale bez nart, bo nie zmieściłyby się w drzwiach kościółka.

Przestępny 2008 dał nam jeden dzień więcej z Maksem, niż normalnie byśmy mieli. Zaliczyliśmy parę chorób, niespokojnych nocy, ale nade wszystko mnóstwo radości z tego coraz większego malca. Z nieruchomego na początku roku niemowlaka przeistoczył się w żywego łobuza, który cały dzień się bawi i podkrada jedzenie z lodówki. Musieliśmy obiecać wujkowi Łukaszowi, którego mały Rysio ma mniejszy apetyt od Maksa, że spotkamy się wszyscy znowu, ale tylko jeśli zagwarantujemy, że Maks nie zje Rysia.
Tyle że czegoś takiego nie możemy zagwarantować. Maks będzie miał 2 lata w przyszłym roku i trudno dziś przewidzieć, co mu strzeli do głowy.

Oby 2009 nie był gorszy!

środa, 24 grudnia 2008

Wesołych świąt

życzy
ostrzyżony Maks

czwartek, 18 grudnia 2008

Relacja na żywo

Halo halo, tu narciarska wyprawa z wysokich gór zasypanych śniegiem. Winni jesteśmy Państwu garść informacji na temat naszego pobytu w mroźnej krainie.
Zacznijmy od nocy. Jak do tej pory prowadzi Maks, punktów karnych 3 za trzy przechlapane noce, za nim Mikołajek, 1 punkt za pierwszą noc, kiedy obudził nawet tatę Maksa, który zwykle jest nieczuły na wszelkie hałasy spoza pokoju wliczając burzę z piorunami, lądowanie jumbo-jeta, wycie psów do księżyca czy koncert disco-polo w plenerze. O dziwo Majka i Staś nie przyłączyli się do konkurencji i na razie nie mają żadnych punktów.

W dzień 3 mamusie i 3 tatusiów kombinuje na zmianę z karnetami i opieką nad bachorami niejeżdżącymi na nartach tak, żeby każdy nieco nawdychał się górskiego powietrza (dzieci), zaryzykował połamanie nóg na stoku (rodzice) i zaprotestował przeciwko zabieraniu wolnego czasu na korzyść nauki jazdy na nartach (Staś).
Po paru dniach wychodzi na jaw, że:
- Maks jest super grzeczny, kiedy zostaje w towarzystwie wujków lub cioć i nie marudzi na spacerze, tak jak wtedy, gdy poszedł z mamą, która chciała go wrzucić go potoku

- Staś twierdzi, że chwilowo woli być rycerzem niż narciarzem

- Maja nazywa Maksia MAŚ i coraz więcej spędza z nim czasu, nawet w łóżku

- Mikołaj na spacerze nie pisknie ani słówkiem, głównie dlatego, że wykorzystuje go do spania.

... poza tym jeśli na stoku jakiś narciarz rozbierze się do naga i wyziębi tyłek w śniegu ku uciesze swoich kompanów, to na 100% będzie to Angielski kawaler...

piątek, 12 grudnia 2008

Ogłoszenie


Wyjeżdżamy na chwilę. Przez parę najbliższych dni będziemy testować Maksiowe sanki i zdzierać wysłużone coraz bardziej narty. Będzie wesoło, bo znowu jest nas cała gromada!

Potem driving home for Christmas ... http://www.youtube.com/watch?v=0L6_wmwQ4Wg&feature=related


Oczywiście wrócimy i pewnie nawet jakieś zdjęcia na śniegu nam się uda pokazać. Tymczasem na pożegnanie Maks z łyżką, dla tych niedowiarków, którzy myślą, że Maks tylko palcami makaron potrafi jeść. Proszę bardzo, oto jak dzielnie walczy z łyżką:


wtorek, 9 grudnia 2008

Dlaczego ryczysz?


Mało kto zaprzeczy, że kobiety w ciąży podlegają bez ustanku huśtawce nastrojów. Cała armia naukowców i lekarzy już dawno ustaliła, że jest to jak najbardziej naturalne i nie można z tym nic zrobić.
Pytanie, co robić, kiedy z mlekiem matki huśtawkę zasysa brzdąc po urodzeniu?
Nasz Maksio przepada za placem zabaw i nie przepuści żadnej okazji, żeby choć na chwilę wskoczyć i pobujać się, albo pozjeżdżać. Ale kiedy zimno na dworze, Maksowi pozostaje huśtać tylko emocjami. Np. rano, przyjeżdżamy do żłobka, rozpakowujemy się z kurtki, czapki i butów. Zakładamy kapcie i ruszaj do kolegów! Tyle, że nie zawsze się to udaje, bo wczoraj stanął w pół drogi, rozdarł się w niebogłosy, złapał za tatusiowy krawat i zalał podłogę łzami. No i dlaczego ryczysz?

Albo kąpiel. Nie sposób przewidzieć, czy Maks zechce zamoczyć tyłek i usiąść w wodzie z kaczuszką, łódką i paroma innymi zabawkami, aż woda wyparuje, czy będzie chciał pokazać atomowe odbicie Roberta M. i wyskoczy z wanny wprost na kaloryfer. Oczywiście z rykiem.

Dużymi krokami zbliżają się święta, a ja zaczynam się coraz bardziej obawiać o tę huśtawkę nastrojów. Całkiem prawdopodobnie Maks, po uprzednim zainkasowaniu prezentów i pieszczot od babć i dziadków, rozryczy się na całego. Ale co zrobić potem, jeśli babcia jedna i druga też się rozryczy?

sobota, 6 grudnia 2008

Mikołaj i spaghetti, czyli 2:3

Jedną z zalet bycia tatą niespełna półtorarocznego brzdąca jest możliwość przejęcia worka słodkości 6 grudnia, ew. dzień wcześniej, bo to wczoraj w żłobku rozdawali słodycze. A że tata dba o zęby syna i np. nie dopuszcza do nich czekoladowych wyrobów... 1:0 dla taty.

Oczywiście Maks potrafi się nieźle zemścić. Dziś rano byliśmy w sklepie, tata chciał kupić sobie dżinsy, Maks chciał sprawdzić, czy tata już się ubrał i po chwili się przekonał, że jeszcze nie, a wraz z nim parę innych osób koło przymierzalni... 1:1

Dlatego w tym roku zero Mikołajkowych prezentów. Musi być jakaś nauczka. Jedyne na co może liczyć Maks, to micha spaghetti. 2:1

Inna rzecz, że Maks je makaron palcami i potem zostawia tłuste ślady. Np. na prawej nogawce dżinsów 2:2. I lewej... 2:3

Maks atakuje spaghetti

wtorek, 2 grudnia 2008

Ma talent


Parę dni temu okazało się, kto ma największy talent nad Wisłą. Szczerze przyznam, że jakoś nie widzę Maksa zakładającego nogę na głowę, wbijającego gwoźdź do nosa, albo mruczącego jak gitara basowa... choć jest niezłym dźwiękowcem. Ale to nie oznacza, że nasz Maks nie ma talentu. Wręcz przeciwnie!

Bo jak inaczej nazwać umiejętność zakomunikowania mamie o śmierdzącej bombie? W niedzielę rano, zaraz po całym wysiłku - bo Maks robi się czerwony przy kupie - pokazał palcem na spodnie, powiedział 'kaka', a potem podszedł do półki, ściągnął świeżą pieluchę i podał mamie, uwierzycie?

Albo kiedy w sobotę położyliśmy go spać wieczorem - o ósmej, jak zwykle - to on cięgiem spał do 9 rano w niedzielę, uwierzycie?
Ale największy talent wykazuje przy przełykaniu tranu. Ja twierdzę, że to prawdziwe świństwo, bo trzy noce wietrzyliśmy kuchnię, kiedy rozlałem parę kropel. Mama mu wciska kit, że to niby syropek, Maks kupuje to w ciemno i bez mrugnięcia okiem połyka łyżkę. Ma talent.

piątek, 28 listopada 2008

Zakaz gadania

Taki Maks to właściwie cały czas nadaje. Bez końca mieli językiem, bulgocze, ślini się, mruczy i papuguje. Zwłaszcza to ostatnie nasilił niedawno i stara się powtarzać pojedyncze słowa. A że kiepsko mu to idzie, śmiechu u nas, jak to mawiają, co nie miara.

Bo np. słowo skarpetka wychodzi mu jak 'pepka', potem 'atka', a przy kolejnej próbie 'babka'. Próby nr. 4-10 kończą się takim samym rezultatem, co można tłumaczyć tylko tym, iż Maks uznał tę wersję za najbliższą oryginałowi.

Słuchać można tego bez końca, zupełnie jak jakichś Duńczyków albo Norwegów, których język nie różni się od tego, którym posługuje się nasz syn. Przez kilka dni obserwowałem wikingów i kropka w kropkę mówią po maksiowemu. Natomiast wysłuchanie choć krótkiej rozmowy w telewizji z udziałem tęgich głów jest dla mnie ostatnio nie do zniesienia.
Dlatego postuluję wziąć przykład ze Skandynawów. Nie proponuję drastycznych kroków i objęcia nauką szwedzkiego czy duńskiego wszystkich w tv. Ale tak jak w tamtejszych pociągach można by wprowadzić strefy ciszy. To by było. Ciiiiii.....

sobota, 22 listopada 2008

Królowa śniegu


Maks popisuje się od wczoraj przed babcią, która nas odwiedziła. Babcia - to w pewnym sensie Królowa Śniegu. Kiedy była u nas 3 lata temu, wtedy nie było Maksa, więc babcia nie przyjechała jako babcia, no ale przyjechała i przywiozła ze sobą największą od kilkudziesięciu lat zimę. 30cm śniegu sparaliżowało cały kraj, a nasza ówczesna sąsiadka - od dziecka na tej ziemi - powiedziała mi, że czegoś takiego na oczy nie widziała, a widziała sporo sądząc po siwym włosie.

Tym razem śniegu spadło nie więcej niż 10 cm, ale i tak jest radość przeogromna. Po południu poszliśmy z Maksem na spacer i po raz pierwszy w życiu bawił się na śniegu. Ulepiłem mu kilka śnieżek i pokazałem jak rzucać w okna. Maks oniemiały nie mógł wprost wyjść z podziwu dla tej całej bieli.

A można się było domyśleć, że tak będzie, bo rano opadła mu kopara, kiedy tradycyjnie stanął na parapecie, żeby spojrzeć na ogródek i barany. Nie chciał zejść, a mama, która stała przy nim i go asekurowała, miała prawdziwe łzy w oczach... bo tak śmierdziała kupa w jego piżamie.

wtorek, 18 listopada 2008

Kieł

Na załączonym obrazku widać zadowolonego z życia brzdąca, który nie musi ani odrabiać lekcji, ani chodzić do pracy, żeby utrzymać rodzinę. Jest za młody na szkołę i jeszcze długi czas pozostanie na garnuszku swoich rodziców.

Widać też lokomotywę, jakie sto lat temu jeździły po Europie w tempie umożliwiającym wsiadanie i wysiadanie bez zatrzymywania, czego nie poleca obsługa pociągów TGV.




To, czego na zdjęciu nie widać, to uzębienie malucha. Pozwala mu pogryźć podstawowe produkty spożywcze, tak by nie udławił się ćwierćkilowym kawałkiem warzywa. Dzieciom poniżej 2 lat nie poleca się spożywania nawet stugramowych kawałków bez wcześniejszego rozdrobnienia, ale najwidoczniej do tego jedynki, dwójki i czwórki nie wystarczają. Maks właśnie wydobywa powoli ze swoich dziąseł trójki, czyli kły, a te ponoć wychodzą najboleśniej.

W związku z powyższym uprasza się mieszkańców okolicznych wsi i miasteczek o bezwarunkową akceptację wycia w godzinach nocnych do odwołania. Ponadto informuje się wszystkich zainteresowanych o możliwości bezpłatnego wypożyczenia Maksa do czasu pojawienia się kompletu kłów.

piątek, 14 listopada 2008

Tylko mama



No i dopadła nas typowa dziecięca, histeryczna, żałośnie wredna, paskudna, nie do zniesienia dla taty i w ogóle jakaś taka obrzydliwa postawa młodego pacholęcia, która objawia się w bezwarunkowym uwielbieniu rodzonej matki przy jednoczesnym, całkowitym odrzuceniu miłości ojcowskiej.

Owszem, tata jest cool, jak przyjedzie po południu zabrać ze żłobka, poprzewraca się na dywanie i pomoże wejść na zjeżdżalnię. No i w niedzielę, kiedy zabierze na huśtawkę.

A pomyśleć, że jeszcze do niedawna miałem dalekosiężne plany wspólnego wypadu na ryby (choć jak do tej pory nie łowię), na grzyby (na razie byłem tylko raz, dlatego mogę mieć wątpliwości przy każdym znalezisku), albo przynajmniej do baru na zimne piwo i partyjkę bilarda (w tym mam ogromne doświadczenie ze studiów). Ale jak można z takim mazgajem, maminym przylepą wybrać się na męską wyprawę? Co będzie jeśli złowimy rekina, przywali nas dwustukilowy prawdziwek, albo biała bila zniknie w barowym dymie, a Maks najzwyczajniej zacznie: mamaaaaaaa?

piątek, 7 listopada 2008

Uwaga chodzę!

Uważny widz telewizyjnych reklam wie, że duma rozpiera tatę dzięki dokonaniom potomstwa przynajmniej w 3 przypadkach. Od końca zaczynając:

3) potomstwo kończy szkołę (zwykle jakaś renomowana uczelnia, gdzie absolwenci mają na głowach futrzane czapy, które po uroczystym wręczeniu dyplomu wyrzucają w górę, by przez kilka godzin ich szukać na drzewach, w pobliskim stawie lub najzwyczajniej w barze)
2) pierwszy publiczny występ potomstwa (dla dziewczynek teatrzyk szkolny i typowa rola królewny, dla chłopców zwycięska bramka w meczu z reprezentacją konkurencyjnej podstawówki)
1) potomstwo stawia pierwsze samodzielne kroki (w telewizji często na boso, aby poprawić przyczepność i zwykle po dywanie, żeby zapewnić miękkie lądowanie)

Obydwoje z mamą jesteśmy za demokracją, więc nie przymuszamy Maksa ani do wyboru renomowanej uczelni, ani pozycji napastnika w drużynie. Oczywiście, jak w każdej demokracji, trochę mu pomagamy (tzw. ‘ręczne sterowanie’) i np. proponujemy spacery od mamy do taty po jednym metrze bez podpierania, wszystko po to, żeby zaczął chodzić przed Nowym Rokiem, najpoźniej na Wielkanoc. Jednak to on sam musiał któregoś dnia zdecydować, że chce iść tam, gdzie go nogi poniosą. No i wczoraj ruszył! Polały się łzy, a wieczorem butelka dobrego wina. 6 listopada to początek nowej ery!

A już za rok będzie grał w miejscowej drugoligowej drużynie i strzelał kapitalne bramki. Po wakacjach rozpocznie studia na uniwersytecie, który sąsiaduje z boiskiem. Ależ ten czas leci, rany...


Chodzę!!!

środa, 5 listopada 2008

Lecieć albo nie lecieć?


"Co robimy? Mam lecieć do niego?" - co noc, kiedy Maks wylewa swoje żale zastanawiamy się, czy to niegroźny przypadek i można go zostawić, czy trzeba akcji ratunkowej. Nie my jedni mamy dylematy. Hamlet nie wiedział czy ma być, czy nie być. Chcący zarobić na giełdzie, czy mają już inwestować, czy jeszcze poczekać.

W naszym domu dylematy mają tylko dorośli. Obok wspomnianego na początku, typowe przypadki związane są z Maksem. Gorące czoło - jedziemy do lekarza (mama) albo czekamy na rozwój wypadków (tata). Znowu marudzi - damy mu zjeść (mama) albo oddamy sąsiadom (tata). Mnóstwo pytań, wątpliwości, dylematów.
A Maks? Choć nie obce mu są intensywne procesy myślowe, które sygnalizuje swoim gudigudigudkutku i wystającym językiem, generalnie nie marnuje czasu na rozmyślania "to albo tamto".

Stuknąć pięścią w szybę? STUK!
Zjeść ciastko bez przegryzania na pół? CHRUM!
Puścić bąka? LEĆ BĄKU, LEĆ!
Żadnego albo.

sobota, 1 listopada 2008

Motoryzacja

Nie było taty przez parę dni, bo pojechał prostować krzywą wieżę; swoją drogą, jak można nie rozebrać tej stojącej od kilkuset lat katastrofy budowlanej w Pizie, to nie wiem. W tym czasie Maks z właściwą dla siebie beztroską olał bloga i nic nie napisał.
A mógłby napisać np. o tym, że w tym tygodniu okazało się, że w żłobku jest jedna Polka, Emilka, starsza od Maksia o 2 tygodnie. Już niedługo, kiedy zaczną obydwoje mówić, będą mogli swobodnie wymieniać uwagi na temat obiadu bez narażania się na gniew kucharki. Co za swoboda, co za wolność słowa!


Przyjacielskie więzi trzeba utrzymywać również z młodszymi. W sobotnie popołudnie trafiliśmy do Mikołaja, który patrzył na Maksa, jak przedszkolak na palącego papierosy bez filtra gimnazjalistę. Z nieukrywanym podziwem. A w trakcie wizyty Maks dostał w prezencie prawie prawdziwy wóz strażacki! Nawet Mikołaj wie, jak taki wygląda, choć ma dopiero 8 miesięcy. Tylko mama uparcie mówiła do Maksa: "popatrz jaką ciężarówę dostałeś od Mikołaja!". No nie zna się na motoryzacji nasza mama. Oj, nie zna.

niedziela, 26 października 2008

Powrót baranów

Niedziela u nas jest zawsze leniwa. Powoli otwieramy oczy, powoli kawka, powoli śniadanie i tak do wieczora. Maks oczywiście nie dał sobie wytłumaczyć, że była zmiana czasu i śpimy o godzinę dłużej, bo to w konsekwencji oznaczałoby śniadanie o godzinę poźniej - a tego nie mógł zaakceptować. A były takie czasy, że można było śniadanie konsumować o 11-tej! Ech...

Jesień złocista za oknem w tym tygodniu, więc choć leniwie, wychodzimy codziennie na spacer. Dziś daleko nie zaszliśmy, plac zabaw jest parę minut od domu. Dzieciaków w okolicy mało, więc wszystko dla nas, a właściwie Maksa, bo atrakcje przewidziane są dla osobników poniżej 20kg. Leniwie wracamy do domu, mama pcha wózek, tata obok, a Maks na barana.

No właśnie. W tym tygodniu wróciły do nas barany. Kiedy wprowadziliśmy się przed rokiem tutaj, za oknem zobaczyliśmy dziewięć baranów. Codziennie rano witaliśmy je z okna Maksiowego pokoju, aż zniknęły po jakims czasie. Chyba zbiegło się to z zainstalowaniem polskiej telewizji, gdzie tata mógł oglądać sejmowe obrady. Nieważne...

Zauważyliśmy, że tym razem nasze barany mają zafarbowane na niebiesko tyłki. Jeśli znowu spakują walizki i dadzą nogę, tym razem bez trudu je znajdziemy!

czwartek, 23 października 2008

Ciasteczka babuni

Dla wszystkich, którzy znają Maksa, nie jest tajemnicą, że to największy żarłok w okolicy. Je, co mu w łapy wpadnie. Słyszałem, że zwłaszcza po chorobach, przy których na chwilę się kurczy żołądek, apetyt wzrasta astronomicznie! Po ostatnich wydarzeniach i sprawdzeniu pustki w lodówce pozostaje mi się tylko z tym zgodzić.

Maks kojarzy już, gdzie można znaleźć jedzenie i zawsze tam pokazuje palcem. Zaczyna też wybierać. A że babcia przed wyjazdem upiekła ciasteczka, Maks już nie daje sobie wcisnąć kukurydzianych chrupków i pokazuje, co woli. Bo ciasteczka babuni są the best.

Ciasteczka ciasteczkami, ale ten łakomczuch tak naprawdę je wszystko, lubi słodkie, gorzkie, słone, kwaśne. A najlepiej jedno za drugim i podgryzane trzecim. Brrrr... No bo spróbujcie zjeść między teleexpressem i faktami banana, ciacho, kawałek chleba, pół jabłka, makaron z oliwą i parmezanem, pomidorka i szynkę. I jeszcze pożuć ogórka kiszonego. Wszystkiego dobrego.

poniedziałek, 20 października 2008

Ucho od śledzia

Gdyby to, co niewidoczne gołym okiem, można było dojrzeć, w żłobku Maksa widać byłoby miliony skaczących wirusów. Oczyma wyobraźni widzę brygady malutkich wirionów, każdy w białym kapsydzie i z wiadrem kwasu nukleinowego. Na czele największy z nich - generał Mimiwirus wydający srogim głosem rozkazy do ataku kolejnych maluchów.

Wszędzie ich pełno, na podłodze, na stoliku, na parapecie i w talerzu zupy. Generalnie wszędzie tam, gdzie się szwęda po żłobku Maksio. Nie jest taki mały, a już na pewno taki głupi, żeby łapać wirusy na ochotnika. Ale co z tego, że nie liże podłogi ani poręczy, skoro opętany generał i dzielne zastępy jego wirusów atakują podstępnie i wskakują do gardła, kiedy ziewa i do uszu, kiedy słucha pani.


No i mamy klops, tzn. zapalenie ucha. A za oknem jesień, sezon chorobowy w pełni. Rany Julek!

środa, 15 października 2008

Maks w Paryżu

Niedawno usłyszałem taki dowcip (ukłony dla Chemika):
Spotyka bankier bankiera (powiedzmy, że w Islandii).
- Jak sypiasz?
- Jak niemowlę.
- Chyba żartujesz?! Przy takim kryzysie?
- Poważnie. Wczoraj całą noc płakałem i dwa razy zrobiłem w gacie.

* * *


Do Paryża mamy stosunkowo blisko, na dodatek tata miał tam służbową sprawę w poniedziałek. Dlatego wybraliśmy się do miasta zakochanych, żeby Maksio miał okazję spędzić romantyczny łikent. Udało się o tyle, o ile, bo najważniejszą kobietą w jego życiu jest mama, a i babcię jedną i drugą darzy gorącym uczuciem. W każdym razie zobaczył kawałek świata, zjadł paryskiego croissanta, a trzeba powiedzieć, że mu się uszy przy tym trzęsą i w ogóle był cool i dzielny, nawet w podróży. Oczywiście za dnia…

Niestety okazało się, że gdy w Paryżu zapada zmrok, Maks zmienia się w islandzkiego potwora - chciałem powiedzieć bankiera. Nie brudził pościeli, jak podczas niedawnej choroby, ale sprawdzał dźwiękoszczelność ścian hotelowych. Około 3 nad ranem (albo w nocy) usłyszał go dziadek, który spał kilka pokoi dalej. Mniej więcej po kwadransie poznaliśmy pozostałych współlokatorów na 5-tym piętrze, którzy naprawdę szczerze dopingowali nas w uspokajaniu, usypianiu, tudzież podduszaniu Maksa. Tuż po 3.30 delegacje z piętra 4-tego i 6-tego przekazały nam petycje żądające natychmiastowego spacyfikowania Maksa, bez względu na koszty takiej operacji. Jeszcze przed czwartą otrzymaliśmy groźby klientów zajmujących pokoje na niższych piętrach, dwa telefony z recepcji, w tym jeden informujący o nadjeżdżającej policji i straży pożarnej, która może sięgnąć naszego okna nawet z dalekich przedmieść, bo są przygotowani do gaszenia wieży Eiffle’a i przynajmniej kilkanaście sms-ów od właścicieli pobliskich kamienic używających takiej francuszczyzny, której w żadnej szkole czy na kursie nauczyć się nie sposób. Dość powiedzieć, że nasza nieustannie wyjąca syrena o oznaczeniu fabrycznym M.A.X./2007 zwróciła uwagę miejscowego korespondenta CNN i o mały włos nie zmieniliby swojej ramówki by nadawać ‘na żywo’ z Paryża aktualne wiadomości nt. wyjącego bankiera.

Kiedy o 6.15 schodziliśmy zaprzyjaźnieni z wszystkimi do hotelowej restauracji, domagając się jej wcześniejszego otwarcia i wydania porcji śniadaniowych, a przede wszystkim dwudziestu wiaderek kawy zapadła głęboka, jak na paryskie warunki, cisza. Słychać było pojedyncze ćwierkanie ptaszków i szum wody na ulicy, którą oczyszczają krawężniki nad ranem. Maks spał jak zabity i obudził się parę godzin później, kiedy spakowanego w walizkę mama wynosiła z hotelu tylnym wyjściem. Tak na w razie czego…

środa, 8 października 2008

Ręka w rękę

Ponoć małe dzieci zapominają często, że mają dwie ręce. Eksperymentują na swój sposób i raz bawią się lewą, raz prawą. Tak było z Maksem do niedawna i ubaw był po pachy, bo tak bardzo starał się coś zrobić, odczepić, przekręcić, rozsupłać, nałożyć, złamać, ale ciągle brakowało ręki do przytrzymania zabawki. A przecież była obok! Zapomniana.

To się zmieniło i mam nawet wrażenie, że zaczyna Maksowi brakować trzeciej. Najlepszym przykładem są posiłki. Nasz brzdąc ma skłonności chomikujące i stara się zawsze jak najwięcej trzymać w dłoniach, nawet jeśli mordka pełna i brzuch też. Potrafi również gryźć jeden i drugi kawałek na zmianę. Albo rzucać jeden za drugim...
Aha! A kiedy je banana to potrafi go wyciskać pomiędzy palcami! Obu rąk oczywiście! No zdolny oburęcznie!



To czego jeszcze nie potrafi, to pakować żarcia do kieszeni, ale z tego się akurat cieszę. Nie ma ryzyka, że jak będziemy u kogoś z wizytą, to napakuje sobie kieszenie orzechami albo chlebem.

piątek, 3 października 2008

Jesteśmy chorzy


Wg tutejszego kalendarza, w najbliższą niedzielę obchodzimy dzień ojca. Nie wiedziałbym o tym, gdyby nie akcja w żłobku. Dzieci z pomocą pań opiekunek przygotowują małe laurki. Bardzo to miłe, ale jeśli mam być szczery, to wolałbym, żeby więcej popracowały nad pismem, inaczej od małego Maks będzie myślał, że trzeba pisać jak kura pazurem.

Na szczęście laurki rozdawano w czwartek i Maks rzutem na taśmę zabrał jedną do domu. Razem z wirusem, dzięki któremu wymiotuje i wali w pieluchę. Okazało się, że wystarczy stracić 350 gramów wagi, żeby stracić dobry humor. Maks jest chory, marudny, bez apetytu, no w ogóle taki śjakiś dziwny...

Ale, żeby udała się niedzielna impreza sprzedał tacie wirusa, choć dobrze wiedział, że tak wielkich pampersów w domu nie mamy. Wszystkiego najlepszego tatusiu...

wtorek, 30 września 2008

Blabubabu


Już po 5 minutach znajomości z Maksem nie można mieć wątpliwości, że ten chłopak ma gadane. Podskórnie jednak czuje, że nie wszystko zrozumiemy, więc pomaga sobie palcem wskazującym (opis zjawiska), krzykiem (propozycja) i śpiewną intonacją (pytania). Wykorzystując to instrumentarium mówi: blabubabu, dilidili, bubebu, baaaa i BA! Co ciekawe, Maks każde z tych wyrażeń potrafi powtórzyć dowolną liczbę razy - bo przecież one wszystkie coś oznaczają - podczas gdy my zrywamy boki. Zwłaszcza jak stara się coś po nas powtórzyć.

Np. oglądamy książeczkę i taki dialog się rozgrywa pomiędzy tatą i Maksem: "popatrz, to jest piesek - fleble, a tu krówka - bubabu" i jeszcze to: "a to czerwony kapturek - pa-pa?".

Najlepsze, że z tego bełkotu - i szczerą prawdę mówię - co raz wyłaniają się prawdziwe (zrozumiałe) słowa. Oboje z mamą słyszeliśmy 2 dni temu, jak powiedział "złodzieje", co jest o tyle zastanawiające, gdy wziąć pod uwagę, że tylko ja wyjadam jego biszkopty.

Mama jeszcze bardziej była zakłopotana przed tygodniem, kiedy ni z gruchy ni pietruchy Maks bardzo, ale to bardzo wyraźnie zapytał, bawiąc się klockami albo samochodzikiem, albo ładując klocki na samochodzik, zresztą, co to za różnica, w każdym razie zapytał zupełnie jak dojrzały człowiek "nie kłamie wilk?".

No właśnie, nie kłamie?

sobota, 27 września 2008

Pamiątka z wakacji

Pamiętam, że na swoje pierwsze kolonie dostałem od rodziców jakieś 200-300 złotych, w przeliczeniu na dzisiejsze 2-3 grosze. Cała kasa poszła na lody, oranżadę i typowe dla kolonisty pamiątki. A że kolonie były w górach nie mogło zabraknąć ciupaski. Co to były za czasy...

Maks, nie dość że jako żywe stworzenie w wieku bardzo młodzieńczym wciąż rośnie, to na dodatek zarasta. Włosów ma co nie miara, ale ponieważ na razie nie gra w zespole bluesowym, długa czupryna przeszkadza mu oglądać świat. Dlatego od czasu do czasu należy dokonać operacji pod kryptonimem "Strzyżyk".

Ktoś, kto wie jak wygląda obcinanie małego dziecka, nie dziwi się, że po ulicach latają całe dywizje małych hippisów. Nie da się takiemu małemu człowiekowi wytłumaczyć, żeby nie potrząsał głową, że nożyczki są przyjacielem człowieka, a już na pewno nie posłużą rodzicom do obcięcia uszu ani wydłubania oczu.

Nie inaczej jest z Maksem, który sam chciał zdecydować jaką fryzurę pokaże koleżankom po powrocie do żłobka. Dlatego grzywkę mu skróciliśmy tak, żeby przypominała włoskie wybrzeże. Taka mała pamiątka z wakacji...

poniedziałek, 22 września 2008

Lokalne warunki

Na wakacjach trzeba dostosować się do lokalnych warunków. Np. jeść trzeba to, co mają na miejscu. Super przyjemne, kiedy się obiera na wakacyjny kierunek południe Europy i to jeszcze gdzieś nad morzem. Nie wszyscy tak robią, np. Amerykanie, żeby z takiej atrakcji nie korzystać wymyślili franchising, dzięki któremu big maca znajdą pod każdą szerokością geograficzną. Dodam, że pić też trzeba to, co lokalne, a że nie wypada wyjechać, jak się nie sprawdzi różnicy pomiędzy poszczególnymi winnicami, zdrowia trzeba tęgiego...

Aby było po co wracać do pracy, trzeba na wczasach wydawać pieniędze. Tu sprawę załatwia bezboleśnie atak plażowych sprzedawców obwoźnych. Asortyment, o którym nie mają co marzyć hipermarkety w połączeniu z dostawą do rąk (czy też kąpielówek) własnych. Dlatego po paru dniach wszyscy łamią się i pomimo początkowych oporów obwieszają się plastikowymi błyskotkami, leżą na nowych ręcznikach, sprawdzają godzinę na 5-cio eurowych rolexach i pilnują nowych parasoli. Natomiast ci, którzy są zmęczeni całodniowym okupywaniem (lub okopywaniem) mogą spróbować skuteczności chińskiego masażu, choć wysuszony, 40-kilowy Azjata nie daje nadziei na relaks.

Po plaży, zwiedzaniu i konsumpcji wieczornej wczasowicze co wieczór udają się na spoczynek. I tu niespodzianka. Może nie jestem specjalnie przywiązany do tradycji, ale dobrze jest znaleźć w łóżku kołdrę. Tymczasem tutaj mamy na wyposażeniu około 40 prześciaradeł na głowę, z których jak rozumiem należy sobie utkać pierzynę na wypadek chłodnej nocy, czyli dla nas co noc.

Naprawdę dba się tu o wypoczywających i żeby nam nogi nie wystawały spod takiej pierzynki, prześcieradła mają po 6 metrów długości, co stanowi istotną informację na wypadek, gdybyśmy chcieli znaleźć wyjście z łóżka przed południem. Miłego wypoczynku!



czwartek, 18 września 2008

Na plaży nie praży


Chcecie wiedzieć, kto jeździ we wrześniu nad morze? Z moich kilkudniowych obserwacji wynika, że około 10% to emeryci, którym przeszkadza lipcowo-sierpniowy żar z nieba, pozostałe 90% to dzieci w wieku do lat 5 z rodzicami, przy czym na jedną parę wypada średnio 1.6 dziecka, co oznacza, że nam brakuje 0.6 Maksa do średniej.

Bywa, że Maks daje na tyle w kość, że odechciewa się myśleć nawet o 1/10 brata czy siostry w przyszłości. Tak jak dzisiaj o drugiej w nocy, kiedy, nie wiedzieć dlaczego, obudził się i rozdarł buzię na całą okolicę nie znajdując spokoju nawet w matczynych ramionach. Za dnia jednak, gdy porównać go z tym przedszkolem na plaży, to nie jest źle. Nie boi się morza, lubi piasek, którego je teraz więcej niż ulubionych bananów i bez skrupułów korzysta z zabawek przywleczonych na plażę przez innych rodziców. Zwłaszcza to ostatnie mnie cieszy, bo w przyszłości nie będziemy musieli pakować rowerków, dinozaurów, piłek i deskorolek. Maks sam będzie je wypożyczał, a ja dzięki temu będę mógł sprzedać nasze kombi i kupić jakiś mniejszy sportowy wóz.

W ogóle okazuje się, że na plaży jest super fajnie. Codziennie uczymy się czegoś nowego. Nie tylko Maks ze swoim odkryciem, że nie ma lepszych zabawek niż te, które przyniosły inne dzieci. Ja na przykład doszedłem do wniosku, że grabki to sprzęt typu ‘2 w 1’, bo nie tylko można nimi grabić, ale i ładować piasek do wiaderka, zupełnie jak łopatką.

piątek, 12 września 2008

E!

Któregoś dnia wszedłem do kuchni, nie wiedząc, że w foteliku siedzi Maks i wcina kawałek żółtego sera, zamiast czytać z mamą w pokoju książeczkę z królikiem na okładce.

E! – zawołał Maks i nie powiem, nieźle mnie wystraszył.

E! – zawołał jeszcze raz uradowany, że napędził mi stracha.

Potrafisz powiedzieć coś innego? – zapytałem.

Bampa – odpowiedział Maks i pokazał palcem na zakurzoną lampę w kształcie kapelusza zwisającą z sufitu.

Mam nadzieję, że kiedyś powie ‘L’, bo inaczej nie będzie mógł się przedstawić z nazwiska. W każdym razie Maks intensywnie nas zabawia, paplając z sensem i bez sensu (to częściej) przy każdej okazji. I to całe monologi! Ponoć powinno się podejmować rozmowę z dzieckiem w takiej sytuacji i przytakiwać mu, kiedy o coś pyta, choć pojęcia nie mamy o co. O zgrozo mógłby przecież dopytywać: czy mógłbym wypić butelkę piwa zamiast mleka? Czy jak będę palić w podstawówce, to dacie mi większe kieszonkowe, żeby starczyło?


Niewiele, przyznaję, rozumiemy z tego, co nam mówi mały Maks i nie zmieni się to na razie. Poza zrozumiałym dla wszystkich pokoleń słowem, które będzie wtrącał od czasu do czasu. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu bardzo wyraźnie (i na szczęście zostało to nagrane) po raz pierwszy w swym życiu wycedził ‘du-pa’.

wtorek, 9 września 2008

Tu Maks

Czołem! Tu Maks. Tata powiedział, że teraz ja mam coś napisać od siebie, bo on ma teraz więcej pracy w pracy, żeby zakończyć parę spraw przed naszym wyjazdem. No właśnie, jak się nie rozchoruję na dobre, to pojedziemy jeszcze raz nad morze. A że ja nie cierpię podróży samochodem (mama też mówi, że jej niedobrze, kiedy tata prowadzi), obcałowuję w żłobku wszystkie smarkające dziewczyny, kaszlę głośno i od czasu do czasu publicznie rzygnę, żeby tylko zostać w domu i dostawać słodki syrop. W związku z powyższym nie mam za dużo czasu na pisanie, ale tatę kocham, więc piszę.

A co ja mogę takiego napisać? Niewiele jak dotąd przeżyłem, o otaczającym świecie informują mnie rodzice, którym przecież do końca wierzyć nie mogę. Dlatego tym, którzy chcą poczytać, zwłaszcza jeszcze młodszym ode mnie, powiem od siebie, jaki jest ten świat z mojej perspektywy.

WIDZĘ. Rewelacyjnie o każdej porze! Nie wspominam mikroskopijnych paprochów na dywanie, które zbieram za dnia, ale nawet w czarną noc widzę najmniejszy grymas na twarzy rodziców, którzy lecą do mojego pokoju, kiedy krzyczę. A dorośli będą mi pociskać o Egipskich ciemnościach…

SŁYSZĘ, np. budzik nad ranem – kiedy jeszcze kogut śpi, słychać delikatny dzwonek. To komórka taty budzi go do życia. Chwilę później skrada się na palcach koło mojego pokoju, bezszelestnie zamyka moje drzwi i bierze prysznic na leżąco w wannie, żeby jak najmniej było słychać wodę. Oczywiście ja i tak wszystko słyszę o w pół do siódmej i obśmiany jestem po pachy. Niestety tata szybko czmycha, a mama mnie olewa i mój śmiech dociera do niej dopiero godzinę później. Potem nareszcie zaczyna się mój dzień.

CZUJĘ, że coś się święci. Wiem, kiedy tata się zmęczy podrzucaniem mnie w górę i 5 sekund wcześniej róbię podkówkę – smutną minę, żeby dodać mu sił. Dzięki mnie tata ma wielkie bicepsy!

JEM, wszystko to, co na talerzu u mamy. Nie wiem dlaczego męczy się z tym widelcem i nożem. Zupełnie jak Azjaci z pałeczkami. Jakby nie można było rękoma... Od czasu do czasu dostanę też coś dziecinnego jak biszkopty albo banany!

Długo mógłbym Wam tak jeszcze opowiadać o tym co widzę, słyszę, a najchętniej o tym, co jem, np. o bananach. Ale powiem krótko: banany wpieprzam jak opętany! Czołem!

niedziela, 7 września 2008

Czy w Hadze padze?

Zależy od przyjętej definicji. Tata Mai i Staśka twierdzi, że prawdziwy deszcz leje poziomo, a wszystko co pionowo, to wcale nie deszcz. Jak dla mnie, to w Hadze leje co drugi dzień, bo padało w piątek, kiedy tam przyjechaliśmy i w niedzielny poranek wyjazdowy.

Staś z Majką wyprowadzili się do Hagi, bo wyrastali z kolejnych kaloszy, których nie było okazji nosić. Dlatego ich tata znalazł pracę w Hadze, bo tam często padze. A że dawno nie widzieliśmy się i mamy teraz znacznie bliżej jak do Wawy, wzięliśmy małego gruźlika i pojechaliśmy do nich.

Najlepsza rzecz, jaką mają w Hadze to plaża! Prawdziwa, z piaskiem i groźnymi falami. W ciągu paru godzin widzieliśmy tylko jednego śmiałka, który się zmierzył z chłodem wody, ale do spacerów wrześniowych idealna jest ta plaża!


Nie wiem, czy Maks skojarzył, że się kąpali z TĄ Mają parę miesięcy temu, Maja najwidoczniej go zapamiętała, bo odnosiła się do niego dość czule i głaskała po głowie, zwłaszcza kiedy płakał podczas wspólnej przejażdżki w przyczepce rowerowej.

Zresztą zdzierał gardło również w domu w ramach nocnych występów. Zupełnie jak koncertujący po zmroku Rolling Stonesi, darł się ‘I Can’t Get No’, domagając się większej czułości. Wstyd nam było za syna, bo mógł wszystkich pobudzić. Na szczęście nasi mili gospodarze przyjęli to ze zrozumieniem i przy śniadaniu w niedzielę Maks odebrał gratulacje za ósmego zęba!

środa, 3 września 2008

Spryciula jeden

W którymś momencie życia, maluchy zaczynają działać na przekór rodzicom. Z obserwacji dzieci w różnym wieku wnoszę, że to im zostaje na dłużej. Takie np. opuszczone nisko spodnie. Nigdy nie mogłem zrozumieć chłopaków ze spodniami dyndającymi w kroku, a tu proszę, Maks jeszcze nie wie, kto to jest skater, ale portki już odsłaniają pieluchę.


Przerabiamy od jakiegoś czasu rzuty. Zaczęło się niewinnie, sam podawałem piłeczki Maksowi, pokazywałem, jak trzeba się zamachnąć, a na koniec, żeby podkreślić efekt rzutu nauczyliśmy go wołać BAM! Załapał szybko i doskonali swoje umiejętności codziennie, spryciula jeden. No, ale ile można rzucać piłką?

Wyobraźnia Maksa podpowiada mu, że rzucić może wszystkim, co tylko złapie w rączki. W tej chwili katalog rzeczy zakazanych do rzutu (ze względu na zagrożenie życia lub zdrowia, ewentualnie hałas) liczy przynajmniej trzysta przedmiotów jak klocki, telefon, niekapek, szampon, łyżki, miski i książeczki. Jednak największym wykroczeniem jest rzucanie jedzeniem. Nie tolerujemy marnowania
żywności i potępiamy każdy taki przypadek. Szeroki uśmiech Maksa oznacza, że nie należy się tym w ogóle przejmować.

I słusznie, bo jedzenie się nie marnuje. Dopiero wczoraj, kiedy wróciliśmy ze żłobka, zauważyłem, że Maks, towarzysząc mi w kuchni, wyjada kawałki pieczywa, sera, banana, które zrzucił wcześniej na podłogę. Bo ile można czekać, zanim tata zrobi kolację? Spryciula jeden.

piątek, 29 sierpnia 2008

Hobby

Przykre byłoby życie, gdyby człowiek nie posiadał jakiegoś hobby. Zgodnie z definicją to czynność wykonywana w czasie wolnym od obowiązków dla relaksu, która może łączyć się ze zdobywaniem wiedzy w danej dziedzinie, doskonaleniem swoich umiejętności w pewnym określonym zakresie. Są np. duzi chłopcy, którzy filmują liczniki swoich samochodów podczas gwałtownego przyspieszania, aby potem wrzucić to do internetu, dzięki czemu pojawiają się kolejni duzi chłopcy i hobby się rozprzestrzenia. Celowo nie używam wyrażenia ‘kręcić liczniki’, bo to w branży motoryzacyjnej oznacza co innego.

My z Maksem mamy inne pasje. Bawimy się klockami, szukamy krówki, świnki, albo wkładamy palce do kontaktów. Poza tym czytamy książeczki, w których na jednej stronie nie ma więcej niż 5 słów i podbiegamy w te pędy do okna, kiedy usłyszymy jakiegoś psa. Nie wiem jak w ten sposób mamy doskonalić swoje umiejętności, ale od razu widać, że nasze hobby jest przyjazne środowisku, bo nie emitujemy tyle CO2, co pędzące samochody.

Chyba to umiłowanie do natury sprawia, że Maks uwielbia zabawę na dworze i gdyby tylko mógł chodzić, dawno by zwiał z naszego domu. Spokojnie babcia, spokojnie. Wiadomo przecież gdzie! Na najbliższą huśtawkę.

Inna rzecz, że nie jest w stanie się na żadną wgramolić, więc może nawiałby gdzie indziej...

Na maltańskiej huśtawce

niedziela, 24 sierpnia 2008

Na wczasach i w góralskich lasach

Chociaż Maks potrafi sto sześćdziesiąt trzy razy z rzędu włożyć i wyciągnąć piłeczkę z pudełka, generalnie monotonia nie jest jego przyjacielem. Co robić? Rodzice są od układania programu wakacyjnego i muszą temu zaradzić. Chodzi o to, żeby samemu w miarę wypocząć i żeby dziecko nie zamęczało bardziej, niż na codzień w domu. Trzeba przede wszystkim umiejętnie korzystać z tego, co dostępne:

Dziadkowie - nieocenione źródło cierpliwości i miłości wobec takich smyków jak Maks. Dzięki temu odpoczęliśmy, nieco poimprezowaliśmy, wyskoczyliśmy razem do kina (nareszcie!) i na zakupy.

Hej góry moje góry! - po kilkuletniej przerwie pojechalismy do Zakopanego, w którym tym razem nie udało się znaleźć oscypków. Wszędzie tylko scypki, albo łoscypki - nie będę zanudzał dlaczego. Przy okazji odkryliśmy, że Maks lubi nie tylko wszystkie możliwe pierogi, ale chętnie wykrada z talerza tacie placka po zbójnicku. Mały zbójnik!



Temperatura - ciepło, cieplej, gorąco. Tyle, że to nie był nasz pomysł, żeby polecieć na Maltę w środku sierpnia. Angele brała ślub z Matthew, zaprosili kupę znajomych i polecieliśmy mocną grupą. Powiedziałem mamie Maksa, że moglibyśmy się jeszcze raz pobrać, pod warunkiem, żeby wesele było na plaży przy wieczornej bryzie i tej samej swingującej kapeli. Za dnia jednak było gorąco, morze ciepłe, więc Maks czołgał się półprzytomny i padał szybko bez ględzenia wieczorem. Wypróbowaliśmy szwedzkie młode baby-sitterki i to działa! Super bro!


Maks dzielnie zniósł wakacyjny egzamin i nie powiem, nadaje się na kompana do wspólnych wypadów. Musi jeszcze popracować nad paroma elementami jak: spanie w samochodzie, zrozumienie dla braku rolet lub ciemnych zasłon w oknach i niewstawanie w związku z tym 2 godziny wcześniej niż zwykle, czy też nieawanturowanie się na śniadaniu, bo jedzenia starczy dla wszystkich, a tata nie podaje kawy, bo to nie dla dzieci.

I najważniejsze. Nie robimy kupy w samolocie.

piątek, 22 sierpnia 2008

Podróż

Parę tygodni temu wyjechaliśmy na wakacje. Spakowaliśmy tylko 400kg bagażu i Maksa, który nie chciał sam zostać w domu. A szkoda, bo podróże z dzieckiem dzielą się na: krótkie (do 4km) i długie (powyżej 4km). Albo inaczej: przyjemne (spokój, cisza, ptaków śpiew) i męczące (wrzask, płacz, buczenie).


Maksio należy do dzieci sypiających niechętnie w samochodzie, przynajmniej za dnia. Dlatego tym razem postanowiliśmy sprawdzić go w nocy, bo podróż w rodzinne strony to znacznie więcej niż 4km. Godzinę, przy kojąco-bujającej jeździe od lewej do prawej, z relaksującą muzyką i matczynym głaskaniem, zajęło nam uśpienie gada, który o tej porze w domu dawno by spał. I to do rana! Tyle, że w domu nie ma korków na autostradzie o północy! A że Maks budzi się, kiedy prędkość przelotowa spada poniżej 150km/h, jechaliśmy – tudzież staliśmy na tej potwornej autostradzie – gaworząc we trójkę. I tak kilometr za kilometrem…
Jazda w nocy jest nudna i dłuży się, że hoho. Po takiej drodze byliśmy zmęczeni wszyscy. Maks, bo nie spał. Mama, bo negocjowała z nim. Ja, bo prowadziłem nasz okręt.

Nie myślę jednak ze strachem o kolejnych podróżach, bo zauważyliśmy, że Maksa ciągnie do motoryzacji. Wychodzi ze swojego fotelika podczas każdego przymusowego postoju i łapie za kierownicę. Po cichu zakładam, że kiedy pojedziemy na święta, to będzie zmieniał za mnie biegi, a wtedy przynajmniej ja się wyśpię.

czwartek, 24 lipca 2008

Przygotowania do wakacji



Maks nie spodziewa się, co go czeka. Wolne od żłobka, podróże, nowe twarze, nowe podłogi, nowe stoły, pod które można wejść - multum atrakcji z okazji wakacji!!!

Pełną parą trwają przygotowania do wakacji w naszym domu. Już za chwilę bedziemy mieli taaaaaaak uśmiechnięte miny wyjeżdżając, podczas gdy inni będą wracać. Pakujemy bagażnik, a mamy pecha, bo jest wielki jak stodoła i kiepsko nam wychodzi selekcja przed wrzuceniem gratów do samochodu.

A Maks, ten też przygotowuje się na swój sposób. Ostatnie dwie noce kaszle bez ustanku, bo usłyszał, że pojedziemy w nocy i nie chce, żeby tata usnął za kierownicą. A dzisiaj, kiedy mu wytłumaczyliśmy, co to jest plaża i morze, zanurkował w piaskownicy. W ramach przygotowania do wakacji...

No właśnie, nie bedzie nas trochę na blogu.
Ale wrócimy z wakacji.

sobota, 19 lipca 2008

Czy na pewno chcesz się przewrócić?

Komputer troszczy się o mnie na każdym kroku, dopytując ciągle, czy chcę zrobić to, co właśnie robię. ‘Czy na pewno chcesz skasować ten plik?’, ‘Czy chcesz zachować zmiany?’ albo 'Czy właśnie teraz chcesz sobie zrobić przerwę na kawkę?' i jeszcze lepiej: ‘Po tej operacji komputer wyzionie ducha, czy aby na pewno tego chcesz?’ Można w ogóle nie zaprzątać sobie głowy myśleniem, spokojnie śnić o niebieskich migdałach i nikt tego nie zauważy…

Dla mojego syna jestem Panem Windowsem, a on dla mnie - użytkownikiem oprogramowania. Co rusz, łapiąc go za rękę, zadaję mu pytanie: Czy na pewno chcesz pobawić się komórką taty? Czy na pewno chcesz wyrżnąć na posadzkę i wybić sobie zęby? Czy na pewno chcesz rzucić metalową łyżeczką w okno? Maks zawczasu przygotowuje się do życia z komputerem i nie dba o procesy myślowe, bo tata zawsze, jak takie małe ‘okienko’, wyskoczy z pytaniem ‘Czy na pewno…?’



Tata, jak każdy komputer z Windowsem, może się któregoś pięknego dnia zawiesić, zwłaszcza po ciężkim wieczorze i co wtedy… Wymyśliłem, że można temu zaradzić. Wystarczy przez kilka tygodni przy każdym pytaniu dzwonić 3-kilogramowym dzwonkiem, takim, jaki ma krowa na pastwisku, następnie przywiązać go do szyi Maksa i puścić wolno. Efekt: przy najmniejszym ruchu dyndający dzwonek będzie brzmiał groźnie jak pytanie ‘Czy na pewno chcesz się przewrócić?’… jeżeli w ogóle będzie mógł się wtedy ruszyć.

poniedziałek, 14 lipca 2008

Niech mnie kule


Prezenty dzielimy na małe i wielkie. Małe to te, które mieszczą się w dłoni - jak zegarek komunijny, albo kluczyki do kabrioleta. Takie prezenty przysługują chłopcom większym niż Maks, którzy potrafią liczyć przynajmniej do dziesięciu. Maluchom zostają jedynie wielkie prezenty.
Jedna z cioć wręczyła Maksowi dmuchany basen ze zjeżdżalką i tysiącem piłeczek. No i zaczęło się. Maks wymyślił, że będzie nimi rzucał po całym pokoju. Żeby sobie nie przytrzaskiwał palców, drzwi zabezpieczyliśmy wcześniej przed zamknięciem, dlatego piłeczki wypadły wesoło na schody. Po paru dniach ubyło piłek i zabawa przy baseniku nie dość że mniej ciekawa to i niebezpieczna. Zaczęliśmy zbierać piłeczki, początkowo z Maksem, ale po tym jak je wyrzucał jeszcze dalej, przełożyliśmy to na późny wieczór, kiedy małe dzieci i miś puchatek idą spać.
Gdzie nie było tych piłeczek... dwie za telewizorem, cztery w szufladzie, kolejne trzy pod łóżkiem - co zawsze zachęca Maksa do czołgania się po podłodze - następnie pojedyncze egzemplarze pod kojcem, pod basenikiem, puszką po kawie. Tych w spiżarni nie liczę, bo to z definicji miejsce do składowania.
Ale po jakimiś czasie zacząłem się zastanawiać, zupełnie jak ten komunista z kawału z Lenininem, co zobaczę po otwarciu lodówki...

piątek, 11 lipca 2008

Titta!


Najgorsze zabawki (dla rodziców) to te, które, karmione bateriami, wydają z siebie dźwięki lub melodie. Oczywiście zawsze grają wtedy, kiedy nie powinny, np. w samochodzie podczas wyprzedzania, albo wieczorem przy wyłączonym świetle. Pamiętam, jak mnie kiedyś wystraszył chrapiący miś w dużym pokoju, kiedy wchodząc po omacku nadepnąłem na niego.

Kiedy kupowaliśmy urodzinową świeczkę na tort, nie przypuszczaliśmy, że to też grająca pułapka. I to jaaak grająca! Przy delikatnym muśnięciu świeczki zaczyna fałszować 'Happy birthday' - w kółko 10 razy.


Na szczęście powiał wiaterek w ogródku i świeczka zgasła szybko, słychać było jedynie brzęk szkła, szum drzew i Maksa, którego Lotta uczyła szwedzkiego. Skubany szybko podłapuje język wikingów i, tak przynajmniej mówił Ove, brzmi jak mały Szwed. Do perfekcji opanował słowo 'titta' - 'patrz' i udowodnił przy okazji wyższość nad bobasami ze Skandynawii.

Ponoć tamtejsze dzieci zaczynają od tego słowa uczyć się mówić. Proszę, proszę... a Maks w międzyczasie opanował już tyle innych słów: mama, tata, pa, baba. No i najlepsze: bam. Ma chłop klasę!

środa, 9 lipca 2008

100 lat!

Brzmi niewiarygodnie, ale Maks jest z nami od roku. W tym czasie rozciągnęliśmy go o dobre 25 centymetrów, wpakowaliśmy tyle jadła, że mu doszło prawie 7 kilo. Jeśli utrzymamy takie tempo, to jeszcze przed podstawówką będzie grał w NBA.

Bilans roku z Maksem jest dodatni. Nocy przespanych - więcej niż nieprzespanych. Chorób - mniej niż spodziewanych. Radości - co niemiara. Wytrzymaliśmy wszyscy, Maks, mama i tata. Dlatego jutro otwieramy szampana i odpalamy jedną świeczkę na torcie. Jak będzie osiemnaście, to pogonimy pełnoletniego.

Na pierwsze urodziny zakupiliśmy piaskownicę w kształcie wielkiego żółwia i dwa worki piasku. Jak tylko znowu zaświeci słońce, wystawimy go do ogródka. Na razie Maks trenuje na sucho obroty, stuku puku w dno piaskownicy i ekspresowe wychodzenie bez trzymanki z ewentualnym obiciem twarzy o podłogę.

http://www.youtube.com/watch?v=glNjsOHiBYs

niedziela, 6 lipca 2008

Nosek nosek - czyli gdzie jest lampa?

Żeby wytrzymać pod jednym dachem z pociechą trzeba się jakoś dogadać. Oczywiście początki są trudne i charakteryzują się tysiąckrotnym powtarzaniem najprostszych słów przez dorosłych osobników, następnie ich coraz trafniejszym odbiorem przez dzieci, aż po (kiedy to będzie?) stopniowe włączanie do dziecięcego słownika.

Nie inaczej jest u nas w domu. Na razie jesteśmy na pierwszym etapie, ale powoli widać jak Maks zaczyna łapać. Długi czas przerabialiśmy 'lampę' pytając: 'gdzie jest lampa?'. Trochę się znudziła ta zabawa Maksowi, bo potem na każde pytanie 'Gdzie jest ...?' patrzył na sufit. Tak samo robiło się w szkole, kiedy pytanie nauczycielki było za trudne.


Na szczęście mamy także namacalne dowody na sukcesy w komunikacji z synem. Po wieczornej kąpieli czas na uzupełniające czynności higieniczne. Aby Maks się nie denerwował, informujemy go, co nastąpi. I tak hasło 'nosek nosek' oznacza, że oczyszczamy nos, a Maks zamyka oczy i wystawia do nas nos. Kiedy usłyszy 'uszko uszko' - obraca głowę w bok i cierpliwie czeka, aż powiercimy patyczkiem w lewym i prawym uszku. Jeśli napiszę, że po butelce mleka wołamy 'ząbki ząbki' - będzie wiadomo, o co chodzi.

Za każdym razem kiedy tak wołam do Maksa, przypomina mi się stary dobry kawał o dwóch gościach podróżujących pociągiem. Opuszczę ostatnie słowo, a Wy sobie je dopowiecie.

Pasażer 1 - p. Bułka: Pan pozwoli, że się przedstawię. Bułka jestem.
Pasażer 2 - p. Piwko: Miło mi. Nazywam się Piwko.
Po chwili pan Bułka zaczyna rechotać i mówi: A wie pan, mieliśmy w szkole kolegę, co się tak samo nazywał jak pan. I wie pan jak wołaliśmy do niego? Piwko-Piwko, skocz po piwko! Ha-ha-ha!
Wyraźnie zdenerwowany Pan Piwko po kilku minutach odzywa się do pana Bułki: A wie pan, miałem w szkole kolegę, co się nazywał Bułka - tak jak pan. I wie pan jak wołaliśmy do niego? Bułka-Bułka, ty ..... !

czwartek, 3 lipca 2008

Kto porwał Maksa?


Od paru dni mamy w domu jakiegoś małego potwora, który się podszywa pod naszego Maksa. Wygląda podobnie, blond włosy, niebieskie oczęta i 4 zęby: 2 małe na dole i 2 łopaty u góry.

Być może chwila nieuwagi na stacji benzynowej, albo jakaś zaplanowana na wielką skalę akcja podmiany w lokalnych żłobkach. Ba, w tej chwili nie możemy nawet wykluczyć istnienia jakiegoś układu, który wrednie postanowił i przy użyciu specjalnych służb dokonał tej bezwzględnej zbrodni. Wszyscy, którzy znają Maksa, wiedzą, że ten, który jest z nami w tym tygodniu, to jakaś ordynarna kopia. Mazgai się, jęczy, denerwuje przy pierwszej nieudanej próbie nowej zabawy, obraża się na drzwi za to, że są zamknięte, a na mleko, że jest białe. Do tego wierci się przy jedzeniu, pokasłuje jak nałogowy palacz i rzuca po kątach butelką.

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Prawdziwy Maks jest miłym, pogodnym dzieckiem. To fajny chłopak, którego ktoś zabrał od rodziców i z całą pewnością za nimi tęskni. Jeśli widzieliście go w ostatnich dniach, prosimy o sygnał!

Do porywaczy-podmieniaczy! Uwaga! Wasze dni są policzone. Maks potrafi ugryźć! Maks potrafi głośno ryknąć jak lew! Maks potrafi przywalić ni z tego ni z owego! A co najważniejsze, Maks potrafi tak narobić w gacie, że nie wytrzymacie!


poniedziałek, 30 czerwca 2008

Za kratami

Viva España! Zuch chłopaki!


Ilekroć jestem z Maksem w ogródku relaksując się, o co ja mówię - w pocie czoła pilnując trawy i płotu przed taranującym synem, przypominam sobie nie tak odległe w sumie czasy, kiedy można było uwalić się na trawie i posłuchać ćwierkających ptaszków, wypić spokojnie kawkę lub browarka - po prostu najzwyczajniej w świecie sobie dychnąć. Każdy tata marzy o chwili spokoju i pewnie dlatego kiedyś wynaleziono kojec - źródło szczęścia wielu rodziców.

Nie będę ukrywał, że kojec stoi u nas w domu i że wrzucamy tam od czasu do czasu Maksa dla świętego spokoju, czyt. rozpakowania zmywarki, zaparzenia kawy, wyjścia do łazienki, pozbierania gratów w ogródku, nastawienia prania, rozwieszenia prania i tysiąca innych czynności, w których Maks nie powienien na razie pomagać. Żeby mu się nie nudziło, ma tam w środku sporo zabawek, a każdorazowo dla zmyłki (żeby nie patrzył tęsknym wzrokiem za tatą albo mamą) zapodajemy jakąś melodię z żyrafy, magicznej kuli, czy innego gadającego tygrysa. Swoją drogą, nie przypominam sobie, żeby w moim dzieciństwie tyle zabawek grało, śpiewało albo mruczało.

No więc jak już wrzucimy tam Maksa, to jest chwila spokoju. Do wczoraj. Kiedy byliśmy sami w domu, a mama wyskoczyła na miasto, Maks zapragnął znaleźć się w kojcu - przynajmniej tak odczytałem jego machanie rękami i pomrukiwania marudne. Dobrze wiedział, że nie zareaguję na wołanie z kojca i zaczął ordynarnie wyrzucać cały dobytek z kojca. No po prostu niezła zabawa. Poleciały piłeczki, książeczka, dmuchany wałek do raczkowania, pomarańczowa małpka, trzy kółeczka i papuga. Rabanu narobił, wystraszył mnie nieźle, bo siedziałem w kuchni spokojnie, cichutko sącząc soczek i czytając gazetkę.

Dlatego już w przyszły łikent Roosveltowski New Deal. Żadnych zabawek w środku, teraz tylko pusty kojec, wyściełany papierem ściernym, na wprost tv i Discovery na cały regulator. Niech się teraz bawi!

piątek, 27 czerwca 2008

Puszka i łyżka

Produkcja zabawek to karkołomny biznes. Klient bez własnych środków finansowych, ogromna konkurencja chińska, no i te normy bezpieczeństwa, zwłaszcza w stosunku do zabawek dla maluchów poniżej 3 roku życia. I po co? Przecież wszyscy wiedzą, że nie ma nic ciekawszego dla dzieci jak rzeczy codziennego użytku.

Weźmy takiego Maksa. Dlaczego miałby się lepiej bawić niebieskim motylkiem niż drewnianą łyżką? Albo jakąś śmieszną lokomotywą z czerwonymi kółeczkami, a nie puszką po kawie? Zwłaszcza, że lokomotywa nie robi tyle hałasu na podłodze. Krzesło w kuchni robi nawet więcej, ale nie jest tak poręczne jak puszka.

Jako tolerancyjni i przygłuchawi nieco rodzice, pozwalamy mu na zabawę ze "zwykłymi" przedmiotami do woli, uważając, że w ten sposób Maksio szybciej dorośnie i co za tym idzie, wyprowadzi się.

Takie podejście jest obciążone jednak pewnym ryzykiem. Są bowiem przedmioty, których przeznaczenie trudno określić. Zabawka to, czy nie zabawka... Bo co mógłby powiedzieć Maks, znajdując u nas, hipotetycznie, futerkowe kajdanki?

wtorek, 24 czerwca 2008

Mały tchórz

Nie wszystko się kręci wokół piłki, choć pewnie przynajmniej co drugi tata i dziadek powie, że w czerwcu 2008: TAK. Wszyscy, którym kibicowaliśmy z Maksem odpadli, więc mogę bez stresu obejrzeć półfinały i finał. Ostatnio najbardziej lubię karniaki i szkoda, że na mistrzostwach nie ma Węgrów. To dopiero specjaliści!


Maksa wychowuje na codzień żłobek, przynajmniej w godzinach pracy. Dlatego dni wolne to dla nas okazja poznania Maksa w porze obiadowej. I nowość: jego reakcja na inne maluchy. W niedzielę odwiedziła nas trójka dzieciaków (nie setka jak tydzień wcześniej, kiedy testowaliśmy odporność pola golfowego na gości - test wyszedł pomyślnie, na dodatek byli wujkowie i ciocie, którzy dali się namówić na udział w zabawie Możesz się zaopiekować Maksem na chwilę?): Natala, Mateusz i Mikołaj.


Ostatni ma 3 miesiące, Maks go lubi, choć nie gadają razem zbyt wiele. Z kolei Natala będzie go z pewnością bardziej interesowała dopiero w szkole, kiedy będzie 2 klasy wyżej. Pozostaje jej młodszy brat Mateusz, ździebko starszy od Maksa. To ździebko ma duże znaczenie, bo Maks, mały tchórz, bał się nieco swojego kolegi. Obserwowałem ich rywalizację przy zabawkach i Maks - może chciał być gościnny jako gospodarz (?) - oddawał pola Mateuszowi. Nie mówię, nie chcę, żeby walił od razu w zęby kolegę, bo przyjaźnimy się z rodzicami, ale oczekiwałbym zdecydowanych reakcji po trzeciej stracie zabawki.


Dziś zaliczył kolejne obowiązkowe szczepienie. Nasz mały tchórz troszkę wymiękł u lekarza - wydaje się, że rozpoznaje już gabinet i panią doktor ze słuchawkami. Ponieważ Maks generalnie nie lubi się przebierać, perspektywa rozebrania i ponownego ubrania po to tylko, by dać się nakłuć, zważyć, dać spojrzeć do uszu, gardła nie wprawia go w zachwyt. Tak jak krótkie badanie Maksiowego ptaszka - choć tu być może nie pasuje mu zbytni pośpiech i szorstkość pani doktor.

sobota, 21 czerwca 2008

Co na to powiedzą dziewczyny w żłobku?


Jeszcze wczoraj Maks mógł się cieszyć z fryzury godnej Beatles'a w 1965 roku (dla niewtajemniczonych: włosy w nieładzie, zakrywające czoło, uszy i kark). Są dziewczyny, które lubią chłopaków z dłuższymi włosami i Maks chyba z takimi się spotyka. Ale mama dziś nad ranem, wykorzystując jego nieuwagę, kiedy zajadał się śniadaniem, przycięła grzywkę. Tylko co na to powiedzą dziewczyny w żłobku?

Po całym tygodniu robienia generalnego syfu w domu - i żeby było jasne: mama i tata ograniczają to zjawisko, ile się tylko da - w sobotę przystępujemy do jego usuwania. Maks pomaga, jak może, przede wszystkim przy odkurzaniu. Tak szczęśliwej miny nie robi nawet na widok butelki z mlekiem wieczorem! Radość nieskończona, kiedy do pokoju wjeżdża wyjący odkurzacz. Na początku nie był pewny, czy hałas ma jakiś związek z niebieskiem potworem z kablem. Potem była admiracja kabla i do dziś lubi wszelkie przewody. Teraz przyszedł czas na odkurzacz.

Trochę to wygląda jak zabawa z psem. Ciągnie za kabel (smycz), żeby go pogłaskać. Delikatnie go poklepie i ogrzeje się przy ciepłym powietrzu dmuchającym z odkurzacza. Przy okazji próbuje wymienić filtr, ale mu na to nie pozwalam.

Jak w każdej zabawie, tak i tu niebezpieczeństwo czai się za rogiem, a właściwie na dywanie. Maks koniecznie chciał zatańczyć na rurze i szwendał się za mną, aż mu przejechałem szczotką po palcach. Na moje oko nic się nie stało, ale wieczorem łapał i głaskał zabawki tylko jedną rączką. Tylko, co na to powiedzą dziewczyny w żłobku?

środa, 18 czerwca 2008

Piłkarskie animozje


Zapytał mnie dziś znajomy, komu będę kibicował wieczorem w meczu o wszystko. Powiedziałem z powagą, że gdyby Rosjanom, to musiałbym oddać chyba swój paszport. No i założę się, że 9 na 10 czytelników wybierze Absoluta zamiast Stolicznej. Tak samo jak wolelibyśmy jeździć saabem, a nie ładą.

Przy okazji Euro'08 budzą się stare animozje. Trzeba było widzieć Włochów dziś w pracy, którzy szczęśliwi byli przede wszystkim z dokopania Francuzom. Z kolei Hiszpanie, którzy zmierzą się za parę dni z Italią, już gadają o powtórce krwawych fauli na mistrzostwach sprzed kilkunastu lat. Zawiść wywołują spotykani na korytarzu Portugalczycy i Holendrzy, a greccy mistrzowie sprzed 4 lat chowają się po kątach. Tematem numer 1 są sfałszowane karne i narodowość graczy. Kilka drużyn ma Brazylijczyka, przynajmniej dwie Polaków, a i trener holenderski jest niejeden. Czyje są te mistrzostwa?

Kiedy wczoraj odbierałem Maksa ze żłobka, gdzie połowa Euro ma swoich małych przedstawicieli, zauważyłem małe limo pod prawym okiem. Lekkie zadrapanie. Cindy coś kręciła o alergii, ale ja wiedziałem, że to uszkodzenie fizyczne. Gdyby się rąbnął przy zabawie, co jest przecież normalne, pewnie by powiedziała. Ale skoro ktoś mu dołożył, to trzyma to w tajemnicy, wiedząc, że Maks słowa nie piśnie.

Nie mogę tylko dojść, za co dostał. Przecież na Euro zdobyliśmy jeden malutki punkcik... i na wszelki wypadek od tej soboty będziemy ćwiczyć sierpowe.

sobota, 14 czerwca 2008

Z ziemi włoskiej


Ile razy wyjadę na parę dni, to Maks przerabia jakąś chorobę. Tym razem zapalenie uszu, które ponoć często dopada żłobkowe dzieci. Na szczęście choroba przeszła, a Maks nie stracił dobrego humoru nawet na chwilę (nie oglądał Euro'08 po 20-tej). Kiedy wróciłem, przywitał mnie super śmierdzącą kupą i czterozębnym uśmiechem, bo dwie wielkie jak łopaty jedynki wyrosły mu na górze. Jak przystało na ojca budującego dobre relacje z synem, w sobotę obejrzeliśmy razem Szwecja-Hiszpania. Na Grecja-Rosja, Maks został oddelegowany do swojego łóżka. Protesty słyszane były w całym domu, ale co może piłkarz arbitrowi zrobić...


O Rzymie napisano już chyba wszystko, nawet na tym blogu, więc nic nie pisnę. Zwłaszcza, że jeśli się przyjeżdża tam służbowo, to zwiedzanie jest mocno ograniczone i oznacza oglądanie miasta zza szyby taksówki. Tym bardziej, że w tym samym czasie przebywał George W.B. Ten jak gdzieś jedzie, to bierze ze sobą kilkuset tajniaków, nad głowami wszystkich w okolicy furgają helikoptery, a parę ulic stoi zablokowanych. A odreagować pracę gdzieś trzeba.

W tym celu wykorzystujemy możliwości, jakie daje nam hotel. Znam takich, co idą na siłownię, albo oglądają płatną TV. Ja wolę integrację z pracownikami hotelu lub gośćmi. Tych pierwszych prosimy o dodatkowy ręcznik, 5 minut później o szampon, by po paru minutach o kolejny ręcznik, bo ten pierwszy wpadł do wody. Ponieważ nie zawsze telefon jest w łazience, to cały pokój jest zachlapany i ponownie dzwonimy, tym razem po pomoc w uprzątnięciu bałaganu. Koło pierwszej w nocy reklamujemy zbyt wysoką temperaturę piwa w lodówce, żądając natychmiastowej interwencji. Po odwiedzinach patrolu piwnego trzykrotnie prosimy o tabletkę na ból głowy między 2.15 a 3.30 w nocy. Co istotne, nie przeprowadzamy tej zabawy w tym samym hotelu więcej niż jeden raz.

Co innego zabawa z klientami. Tę można powtarzać co noc. Po wykonaniu 30 telefonów do przypadkowo wybranych pokoi na piętrach powyżej naszego, trzeba rozprostować nogi. Najlepiej przespacerować się do baru i po drodze obudzić lokatorów z niższych pięter. Z doświadczenia wynika, że przynajmniej co druga osoba wywiesi na klamce kartkę 'nie przeszkadzać'. Każdą z nich obracamy na drugą stronę 'proszę posprzątać pokój'.

Uwaga, nad ranem w windzie ostentacyjnie ziewamy i narzekamy na jakiegoś tajemniczego kretyna, który nam nie dał pospać.