czwartek, 29 października 2009

Niech się mury pną do góry...

Podczas ostatniej wizyty u lekarza okazało się, że Maksymalny ma już 94,5 cm wzrostu. To oczywiście cieszy, że chłopak pnie się w górę i za chwilę będzie mógł przygotować tacie kolację, nie lewitując nad blatem w kuchni.
Wydłużający się Maks to, obok za krótkich nogawek, nowe doświadczenie z sektorem budowlanym. Na całym świecie w zapaści kryzysowej, ale nie u nas. Klocki to jedna z jego ulubionych zabaw: ‘tata buduje garaż?’. Co ciekawe Maks nie angażuje taty do budowy bardziej ryzykownych konstrukcji – kominów. Tata potrzebny jest tylko do pozamiatania…

Od rocznych dzieci oczekuje się, że połączą 2-3 klocki, co ma być oznaką prawidłowego rozwoju. Maks już wtedy nie był usatysfakcjonowany takim rezultatem, stawiając przynajmniej 10-12 klocków, aż przychodziło zmęczenie i znudzenie. Dziś buduje kominy wyższe od niego, czego nie przewidzieli producenci Lego.


I tu gorący apel do nich: domagamy się poprawy jakości waszych produktów, w przeciwnym razie zapraszamy do nas na poszukiwanie fruwających po każdej katastrofie klocków. My z Maksem obstawiamy duży pokój i kuchnię. Wam zostaje reszta.

poniedziałek, 26 października 2009

Masio bawi teraz



Jak przystało na towarzyskiego człowieka, Maks zaprosił do nas Maję i Stasia z rodzicami – bo Stasiek nie potrafi zmieniać biegów, a Maja nie dosięga do sprzęgła. Nie mamy tutaj takich atrakcji jak plaża, na której bawiliśmy się z nimi w Hadze, ale za to nawet najmniejsze wzniesienia odgrywają rolę alpejskich szczytów w ich wyobraźni. W końcu mieszkają na poziomie morza…
To spotkanie było przełomowe, bo ostatnim razem, kiedy się widzieliśmy, Maja z Maksem wydawali z siebie niezrozumiałe dźwięki, podczas gdy teraz sprawnie się dogadują:
- To je moje!
- C’est moi!
- Daj!
- Masio bawi teraz!

Ponieważ kontrolę rodzicielską delegowaliśmy na Stasia, można było się zrelaksować w kuchni, podczas gdy dzieci roznosiły ciastolinę po całym domu, rzucały klockami, skakały po sofie i sprawdzały, czy długopis jest zmywalny jak flamastry.


Najweselej było wieczorem w restauracji, bo dołączył jeszcze Mikołaj. Chyba dlatego kiedy rezerwowaliśmy stolik, pani – słysząc, że przyjdziemy z czwórką maluchów – niepewnie oddała słuchawkę szefowej. Ale udało się! Wpuścili nas. Zgoda, obrusy mają do wymiany, ale nie stłukliśmy żadnego talerza.

Tradycyjnie wieczorem odbyła się oszczędnościowa kąpiel: do wanny wrzuciliśmy całą trójkę. Do spania już oddzielnie, bo tak jak (zapewne) za kilkanaście lat, tak i na razie Maks z Mają tylko by sobie przeszkadzali spaniu. O dziwo, rozłączeni, wcale nie tęsknili za sobą. Z obydwu pokoi dobiegało chlipanie ‘mama’. To był bardzo fajny łikent.

Nie muszę wspominać, że Maks z Mają nie dostosowali się do zmiany czasu…
Aha, a gdyby ktoś Was pytał, to jutro wtorek przyjedzie golfem…

niedziela, 18 października 2009

Sobota przyjeżdża passatem


Maksio bystrzak uczy się dni tygodnia. Najlepiej mu idzie po francusku - zatrzymuje się dopiero przed weekendem. Z kolei po polsku używa je z głową. Jedziemy rano do żłobka, a on: 'dziś jest środa, jedziemy do dzieci!' (w domyśle podczas weekendu dajemy odetchnąć paniom w żłobku). Najgorzej było w piątek. Przez całą drogę próbował mi wmówić, że 'jutro wtorek!'.
'Nie bądź wredny Maks, jeżeli jutro byłby wtorek zamiast soboty, to tatuś musiałby iść do roboty i byłby bardzo nieszczęśliwy, że po tylu latach znowu nie ma wolnych sobót.'
'Jutro sobota'.
'No widzisz. To naturalna kolejność. Dziś jest piątek, a jutro będzie sobota.'
'Sobota będzie...'

Mija doba, zrywamy sie z Maksem z łóżek, kiedy jeszcze na dworze jest ciemno, żeby nic nie tracić z wolnego dnia... Kiedy już zjedliśmy we dwóch śniadanie (mama spała), obejrzeliśmy 'Tomka i przyjaciół', zbudowaliśmy jeden garaż z klocków i przekartkowaliśmy parę książek, zrobiło się gdzieś tak po ósmej, więc z czystym sumieniem mogliśmy pojechać do sklepu po świeże pieczywko i na stację zatankować.
'Dziś jest sobota' - wygarnął.
'Brawo Maksiu, pamiętałeś!'
'Sobota pijechała!'
'Jak to przyjechała? Czym?' - zapytałem zaintrygowany.
'Sobota pijechała pasiatem'.

czwartek, 15 października 2009

Bęben

Padła nam pralka. Nie jest to bardzo zła wiadomość, bo gwarancja wygasa za 2 tygodnie, a bebechy pralki będą nowe! Stary bęben zastrajkował i trzeba będzie go wyciągnąć. Jeśli tylko starczy miejsca w graciarni, to go zostawimy i będziemy trenować z Maksem 'Moby Dick' z repertuaru wielkiego Led Zep.

Brak czynnej pralki spowodował, że wróciliśmy do epoki kamienia łupanego, kiedy ubrania prało się w zimnej, rwącej rzece. Ręce marzną, ryzyko, że skarpetka czy inna koszulka zwieje z prądem dość wysokie, więc generalnie odechciewa się człowiekowi przepierać.

Co innego wylegiwać się w ciepłej wodzie. Albo najlepiej - wierzgając nogami - wodę rozchlapać po całej łazience, zwłaszcza kiedy tata woła: ‘już dosyć Maks!’ Wtedy można się wylegiwać w ciepłej wodzie bez względu na to, czy się jest w wannie, czy nie. I to jest nasz opatentowany sposób na przepierki. Wystarczy po takiej rozchlapanej akcji Maksa pokręcić się trochę po łazience w ubraniu, zrobić rowerek, zanurkować w umywalce i podskoczyć 3 razy. Następnie rozwiesić mokre ubranie na kaloryferze i rano jak znalazł: pachnące mydełkiem świeże wdzianko.


Operację powtarzamy co wieczór, do czasu, kiedy w domu pojawi się nowy bęben.

niedziela, 11 października 2009

Zbychu, nie pękaj!

Kiedy tata był mały, jego uwagę zaprzątało dwóch Zbigniewów. Po pierwsze Boniek. Trzeba trafu, że jeden z moich wujków - Zbigniew - to niemalże rówieśnik piłkarza, na dodatek bardzo podobny do Bońka, a przynajmniej tak było podczas mundialu w 1982. Fizyczne podobieństwo i to samo imię upoważniało mnie do wmawiania wszystkim naokoło, że Boniek należy do naszej rodziny. Wierzcie, lub nie, ale przedszkolanki pytały moją mamę, czy Boniek to jej brat.

Z kolei drugi wirtualny Zbigniew był niemal na wyciągnięcie ręki. Znajomy moich rodziców na początku lat osiemdziesiątych nosił przyciemniane okulary, dłuższe włosy (pozostałość po bujnych latach siedemdziesiątych). Za każdym razem, kiedy do nas przychodził, prosiłem go, będąc przekonanym, że to Wodecki, o odśpiewanie mojej ulubionej "Pszczółki Mai". Przez dobry rok lub dwa zwodził mnie chrypką, kaszlem, póki mi mama nie wyjaśniła, że o żadnym śpiewaniu mowy być nie może.


Na cały tydzień rzuciło tatę na zieloną wyspę, co tłumaczy brak wpisów na blogu. Tradycyjnie Maks z tęsknoty zachorował na chwilę, ale może chodziło o to, że wpadli dziadek z babcią i chciał nieco odsapnąć od żłobka. Maksio po krótkim pobycie w domu zaczął nareszcie mówić 'samolot' zamiast 'lalolot' albo 'avion' i to zapisuję na końcie tegotygodniowych wygranych.
przykład przedsiębiorczych Irlandczyków - najważniejsze, to szeroki wachlarz wzajemnie uzupełniających się usług

Jest i porażka. Podczas pobytu na wyspie, tata dowiedział się przez przypadek, że pewien Zbigniew pracujący w XYZ zdecydował się na zmianę imienia na Oscar, aby współpracownikom łatwiej było się do niego zwracać. Przypomniał mi się wtedy wujek Boniek i znajomy Wodecki.
Zrobiło mi się przykro w ich imieniu, stąd mój apel do Zbigniewa (Oscara): Zbychu, nie pękaj!

niedziela, 4 października 2009

Zmywalny


Żeby wytrzymać z dziećmi pod jednym dachem, dorośli wynaleźli zmywalne flamastry. Zasada jest prosta: malec kreśli po wszelkich powierzchniach pionowych i poziomych, a rodzic przy użyciu wody i detergentów doprowadza wszystko do porządku.

Ciągle mamy nadzieję, że jak już ściągniemy obrus ze stołu i wsadzimy do pralki - którą miejmy nadzieję, w międzyczasie naprawi jakiś serwisant, to Maksiowe autografy spiorą się za pierwszym podejściem.

Najważniejsze jednak, żeby udało się wyprać Maksa, bo w żłobku jest zdaje się paru małych Niemców... po co tlumaczyć, że nie jesteśmy pamiętliwi, że pojednanie i w ogóle tyle lat minęło...