sobota, 31 maja 2008

Golf


„Nie ma darmowych obiadów” – słyszałem wielokrotnie na wykładach pewnego ekonomisty. Prędzej czy później rachunek zostanie Ci wystawiony i zapłacić będzie trzeba. Coś w tym jest, bo przecież nawet gdy dziadek częstuje wnuka Werther’s Original, to po chwili dzieciak biegnie z pudełkiem czekoladek Merci, żeby się odwdzięczyć.

W trosce o własne finanse, bo kto jak kto, ale Maks na razie nie ma kasy i to ja zapłacę za czekoladki, postanowiłem mu nieco pomóc rozwinąć biznesowe skrzydła. Jeszcze mu te skrzydła nie wyrosły, ale wiadomo, że czym skorupka za młodu… Pomysł na biznes przyszedł mi podczas leniwej zabawy na kocu w ogródku, kiedy razem z Maksem podziwialiśmy naszą zieloną trawę. Może już wspominałem, że nasz ogródek ma dobre 60-80 metrów kwadratowych i poza koszeniem trawy i leniuchowaniem pod parasolem nie służy do niczego. Maks to już zauważył i powiedział do mnie „ta-ta-ta-ta-ba-ba-mmmm-ma-ma-b-bb-ma-ma-gy-gy”, co miało znaczyć „otwórzmy pole golfowe”.

Nie powiem, pomysł od razu przypadł mi do gustu i napisaliśmy z Maksem biznes-plan, z mapą pola i zasadami treningu. I tak na 18 dołków wyznaczyliśmy ogródki sąsiadów, bo u siebie na tych paru metrach kopać nie będziemy. Numery parzyste dołków będą w prawo – uwaga na pranie sąsiadów dyndające na wietrze, przy czym nr 2 jest najdalej od nas – bo na początku ulicy, a nieparzyste w lewo – wybrane losowo. Tak naprawdę nieparzyste są po drugiej stronie ulicy i golfista musiałby strzelać przez naszą kuchnię i salon, ale bezpieczeństwo Maksa i jego rodziców jest wartością nadrzędną w naszym biznesie.

Opłata za korzystanie z pola będzie uzależniona od dochodów – tak jak mandaty drogowe w Szwecji. Dlatego liczymy przede wszystkim na krezusów w rodzaju Tigera Woods’a. Dobrze gra, krzywdy sąsiadom nie zrobi (co mi przypomina, że musimy wykupić jakieś OC), a promil jego dochodów pozwoli Maksiowi stanąć na nogi już bez trzymania. Osobiście będę zajmował się sprzedażą biletów i ochroną zgromadzonego kapitału. I kiedy przeliczałem Woods’owe miliony, przyszło mi do głowy, że Maks też coś musi robić w naszej firmie. Spojrzałem na syna dzielnie skubiącego trawę. Na szczęście sam już wybrał rolę odpowiedzialnego za trawnik, ta-ta-ta-ta-ba-ba-mmmm-ma-ma-b-bb-ma-ma-gy-gy…

środa, 28 maja 2008

Miękkie lądowanie

Z Maksem jest tak, jak w ludowym przysłowiu: dziecko żywe - dziecko zdrowe. Choć ciągle pociąga nosem i kaszle (efekt pierwszych tygodni w żłobku), to w sumie jest w niezłej formie, no i daje nam popalić.


Trudno go utrzymać w ryzach, smyczy zakładać też nie chcemy, a upilnować nie zawsze nam się uda. Tak jak dziś rano w kuchni, kiedy próbował zamknąć drzwi prawą ręką, podczas gdy lewa spoczywała na podłodze. Nie polecam nikomu takiej zabawy. Albo tej z waleniem głową w nogę stołu w kuchni, kiedy rodzice jedzą kolację. Lekko rozciął sobie wargę i polała się pierwsza krew. Szczęśliwie tylko jedna kropla i to taka malutka, jak na malutkiego człowieka przystało, ale jednak. Generalnie, w kuchni jest niebezpiecznie. Oceniam, że w porównaniu z dywanem w pokoju, niebezpieczeństwo nabicia guza jest stukrotnie wyższe.


Dlatego pozwalamy mu się bawić na dywanie, ile wlezie, bo przynajmniej jego głowa jest bezpieczna. Mam wątpliwości, czy nie cierpi na tym jego żołądek, bo zbiera ustami wszystko, co leży na podłodze, niezależnie od pochodzenia. No i jeszcze jedno. Jak podniesie jeden z rogów dywanu, to zaraz wpycha go do buzi i przeżuwa. Chyba dlatego, że nie dajemy mu balonówki...

sobota, 24 maja 2008

Telewizja i zagrożenia


Od jakiegoś czasu Maks samodzielnie wstaje. Musi znaleźć jakieś oparcie, ale jak już tylko je dorwie, wstaje w sekundzie. Po sekundzie rozmyśla się i siada, ale znów wstaje, bo pokusa tego, co zauważył na sofie albo stoliku jest silniejsza. A jeśli na stoliku, na wyciągnięcie ręki, stoi telewizor...

Kiedy tata był mały, elektronika sprzyjała rodzicom, a nie dzieciom, jak to ma miejsce teraz. Weźmy taki telewizor. Pod koniec lat siedemdziesiątych, w naszym domu stanął wielki Rubin 714p. To „p” ponoć oznaczało „palny”, bo statystycznie palił się częściej niż suszarki. Kiedy trzeba było dać głośniej albo zmienić kanał z pierwszego na drugi, lub z drugiego na pierwszy, nikt nie rwał się do regulacji odbiornika, bo bezpośredni kontakt z tv groził małym porażeniem prądem. Młodszym czytelnikom wyjaśnię, że pilotów nie było w zestawie. Wielki, groźny Rubin, rozdający na lewo i prawo ciężkie (sam ważył z 60kg) kopy. Kto by się do takiego pchał...

Teraz telewizory na plastikowych nóżkach są cieńsze od hamburgera, lżejsze od piłeczki tenisowej, a na ekranach kolorowy świat. Na Maksa działa to jak lep na muchy. Tak jak dzisiaj, kiedy lewą ręką złapał się za stolik, a prawą za telewizor, którym chyba chciał zakręcić jak ruletką. Nie udało się, bo stracił równowagę i się w... wywrócił się.

Właściwie to szkoda, że telewizor ocalał. Na mistrzostwa przydałby się większy, a poza tym i tak potrzebujemy takiego z zabezpieczeniem kanałów dla dorosłych przed dziećmi. I to z hasłem minimum 7-cyfrowym. Złamanie 9.999.999 możliwych kombinacji zajmie Maksowi całe młodzieńcze życie, a nam zapewni święty spokój.

środa, 21 maja 2008

Zupełnie zwykły dzień

To był zupełnie zwykły dzień. Biurko, kawa, papierki. Od dawna było wiadomo, że wieczorem będzie finał Ligi Mistrzów. Że będzie go komentował Dariusz Szpakowski, można było się domyśleć. Bo taki mecz w TVP może swoim blaskiem doprawić tylko Dariusz S. W 27-mej minucie finału Ligi Mistrzów Ronaldo strzelił piękną bramkę na 1:0, co jak trafnie zaobserwował komentator, ucieszyło sympatyków Manchesteru. Panie Darku, pozwolę sobie zauważyć, że jednocześnie zmartwili się kibice Chelsea.



To był zupełnie zwykły dzień. Prosto z pracy pojechałem do żłobka. Cindy (szkoda, że to nie TA Cindy) powiedziała, że Maks zachowywał się dziś rewelacyjnie, grzecznie spał, wszystko zjadł, nie płakał i w ogóle impeccable. Zastanawiam się, czy go nafaszerowała jakimiś pigułkami, czy po prostu już się przyzwyczaił. W sumie rano to beczy, jak go mama oddaje i nie wiadomo, czy mu przechodzi tuż przed moim przyjazdem, czy rzeczywiście chłopak sobie radzi.

To był zupełnie zwykły dzień. Zapiąłem pasy Maksowi i wręczyłem mu ulubioną pomarańczową kierownicę formuły 1, choć nie ma gdzie poszaleć, bo w drodze do domu obszar zabudowany. Kiedy przejeżdżaliśmy przez przejazd kolejowy, Maks się odezwał. Zamurowało mnie. Szybko przetarłem uszy, bo wydawało mi się, że to niemożliwe, co usłyszałem. Przecież do tej pory, mimo wielu prób, nie udało się z niego tego wydobyć. To z przepracowania, pomyślałem - ale to mało prawdopodobne. Może to ten przejazd kolejowy, albo w radio... Cholera, powienem wozić dyktafon w samochodzie i cały czas nagrywać. Ministrem nie jestem, ale nagrywać mógłbym. A tak muszę zaufać temu, co zapamiętałem, jak na sekundę wyrwało się Maksowi z ust. Spokojnie, tata, ten chłopak ma 10.5 miesięcy, jeszcze ma czas, żeby pogadać. I kiedy parkowaliśmy przed domem, Maks, jakby chciał ulżyć tacie i jego domysłom, najzwyczajniej w życiu powtórzył, a może mi się wydawało, w każdym razie brzmiało to jak to poprzednie z przejazdu kolejowego, sprzed 2 minut i jak sobie teraz pomyślę, a myślę o tym cały wieczór, to całkiem możliwe, że, choć prawdopodobnie nie miał tego na myśli, tzn. powiedział to nieświadomie, ale brzmiało to jak: ta-ta.

niedziela, 18 maja 2008

Na opak


Większość komunikatów docierających do Maksa jest dla niego zrozumiała. Oczywiście na opak. Jego reakcja jest zazwyczaj odwrotna do tej oczekiwanej przez rodziców.

I tak na hasło: "Ale dobry, słodziutki syropek. Mmmm, pycha!" Maks krzywi się jakbyśmy go faszerowali cytryną. "Leż spokojnie, aż zmienię tę pieluchę" - i ucieczka pewna. Albo: "Nieee. Nie dotykaj!" - dwuzębiec uśmiecha się szeroko i dawaj dalej sprawdzać cierpliwość starych.

Trudno wyczuć, co powoduje takie reakcje. Czy to już faza buntu, którą przeżywa młodzież na całym świecie, więc i w naszej wiosce też? Trochę chyba za wcześnie. Być może za wszystkim stoi żłobek? Nie chodzi o jakieś lęki małego, który może i wolałby zostać w domu z tatą, babcią, a najlepiej mamą, ale o to, że tam mówią do niego w innym języku i trochę mu się kręci w głowie. Nie wiadomo.

Przyszło mi do głowy, że można by wykorzystać to Maksiowe "na opak". Już teraz tłumaczę mu: pal papierosy, pij wódę w krzakach, kłam, kombinuj i tłucz wszystkich w szkole. A nuż wychowamy go na człowieka.

wtorek, 13 maja 2008

Lekcja historii


Tadeusz Nalepa na drugiej mojej ulubionej płycie 'Karate' (pierwszą na zawsze zostanie 'Blues', 1971) śpiewa swojemu synowi "W spadku ci daję prosto w oczy wiatr". Bardzo otwarcie, choć mało optymistycznie.

Chcę dla swojego syna jak najlepiej, więc wymyśliłem sobie kiedyś, że zmienię kierunek wiatru tak, żeby mu w plecy wiał. Za mały jestem jednak nawet na wiaterek 1-go stopnia w skali Beauforta, choć mogę zawsze obrócić Maksa tyłem do wiatru i osiągnąć swój cel. Obracam go zatem co chwila i pokazuję przy okazji świat.

Byliśmy parę dni w Rzymie (order dla Maksa za postawę w samolocie!), bo tam wiatr historii - dobry do trenowania Maksa. Zwiedziliśmy, co ważniejsze (miliony turystów) i mniej ważne (1/1000 miliona turystów). Szczęśliwy Maks, bo zwiedza na siedząco. Gorzej ma w restauracji, bo my sobie dogadzamy, a on banany i chrupki. Nie ma oczywiście najmniejszych szans, żeby pamiętał na lekcjach historii, że go tata woził po Forum Romanum, ale kto wie, może skojarzy zablokowane koło wózka na starej rzymskiej drodze...

Odzwyczaiłem się od obecności Maksia w nocy, bo to już dobre 6-7 tygodni, jak śpi sam w swoim pokoju. Ale podczas tego wyjazdu, łóżeczko dziecięce było w naszej sypialni i okazało się już teraz, że odziedziczył coś więcej, niż wiatr - chrapanie. Piłuje niemiłosiernie.

wtorek, 6 maja 2008

Katar


No i stało się. Parę dni w żłobku i mamy katar. Na szczęście nie wylewa się z nosa litrami i ciągle widać buźkę Maksa, ale gromadzi się go na tyle, że nos puchnie jak avocado.

Zanim zakropimy musimy oczyścić nochala korzystając ze specjalistycznego sprzętu. Zwyczajna grucha odpada, co najwyżej Ąckiemu się może przydać. Od paru dni w użyciu jest Frida, technologicznie następca gruchy. Ma mały zbiorniczek z lejkiem i 25-cio centymetrowy wężyk zakończony ustnikiem. Odsysanie kataru jest jak najbardziej grą zespołową - jesteśmy z mamą w jednej drużynie i gramy do jednej bramki, na której stoi Maks. Ma chłop krzepę, ale dopóki nie zacznie chodzić na siłownię i jego sylwetki nie będzie zdobił wielki kark, nie ma szans.

W żadnym z poradników nie mogłem znaleźć instruktażu Fridy. Dlatego opracowaliśmy własną metodę walki z katarem. Poniżej ogólny opis naszego postępowania: Mama podchodzi od tyłu, powala go na ziemię, unieruchamia jego szybkie rączki, a główkę jak w imadle ściska nogami. Ja swoim ciężkim maratońskim udem przygniatam wierzgające nogi. Lejek w nos Maksa, ustnik w buzię taty, zaciągam się jak papierosem na przerwie w liceum i ... łaaaaaaa, urozmaicamy wieczór mieszkańcom całej gminy. Prawa autorskie zastrzeżone.

niedziela, 4 maja 2008

M jak majówka

Przyjechali do nas Litwini (z nocnej wracali wycieczki...), ale nie ma to nic wspólnego z zawartą 439 lat temu Unią Lubelską. To bardzo mili znajomi, którzy mają małego Dominikasa - nowego kolegę Maksa. Chłopaki się polubili do tego stopnia, że poobgryzali swoje zabawki, a Maks podarował koledze nawet kilka pieluch.


Dominikas jest starszy o parę miesięcy - widać to zwłaszcza podczas lektury. Nie czyta sam, ale z wielkim zainteresowaniem ogląda każdy ruchomy element w dziecięcych książeczkach. Maks - inaczej - wyrywa i pożera. Nowy kolega testował zabezpieczenia przed potencjalnymi zagrożeniami czyhającymi na maluchy. Bramki przy schodach zdały egzamin, ale ta w ogródku na końcu stromego chodnika nie bardzo i mały Litwin zarobił siniaka godnego walecznego rycerza, który zapomniał założyć hełm. Zupełnie jak tata Maksa, który zapomniał założyć bramkę w ogródku.

Goście wyjechali w sobotnie popołudnie, a tata zaczął się przygotowywać do wieczornego maratonu. Właściwie pół-maratonu, bo 42 km biegłbym do rana i nie miałbym czasu opisać tego w blogu.

21 km polecam każdemu, kto chce zażyć trochę ruchu i utrzymać swoją wagę. Być może zawiniło 10 kanapek i 20 piw po biegu, ale pragnienie i głód były nie do zniesienia. Zważyłem się dzień przed i po, 1.52 godz. biegu i cytuję za nieśmiertelną Dosią: "nie widzę różnicy!" Więc po co biegać?



facet w niebieskiej koszulce z ograniczeniem "50" nad głową to tataMaksa