sobota, 29 czerwca 2013

Dary roku

Tytuł pochodzi z piosenki Ryszarda Rynkowskiego. To artysta, z którym mi nie po drodze (najwidoczniej "los nas pchnął w inną drogę" - sic!), ale cenię jego możliwości wokalne. Zresztą, "wszystkie Ryśki to fajne chłopy" i już. 
Z Maksem i Felem mamy tzw. guys' weekend. Sami faceci. Zresztą nie tylko my, bo prawie wszystkie mamy w okolicy poleciały do Londynu zwied..., pardon robić zakupy. To oznacza, że w nocno-porannej walce z budzącym się wrednie i nie respektującym spokoju pozostałych członków domostwa Felem jestem sam. No, jest jeszcze jego odparzony tyłek po tych dziwnych kupach, ale na pomoc z jego strony liczyć nie mogę. Co najwyżej mogę go smarować. 
Pobudka o 3:07. Trochę wcześnie na żarcie, ale za późno na bezproblemową pacyfikację. Daję mu butlę, choć nie jestem pewien czy do wody sypnąłem 5 czy 10 łyżeczek. Trzeba było spać dłużej. 
Potem walka. Ja go kładę, ten jak pijak ciągle wstaje trzymając się łóżeczka. O 3:40 odpuszczam. Biorę kołdrę, idę do niego, wyciągam, mam ochotę udusić, kładę na kanapie przy ścianie, sam z drugiej strony się kładę, przytulam (podduszam??) i zasypia. Ja też. Gdzieś słyszę koguta. To przez okna z mojej sypialni. Mimo wszystko zapadam w sen.  I śpimy tak razem do 7:02!!!!!! Najdłużej od ...cho cho cho. Prawdzwy dar roku. 


sobota, 22 czerwca 2013

Ortografia

Lubiłem dyktanda. Nigdy nie dostałem pały. Maks ma jeszcze trochę czasu, bo gdyby już teraz miał pisać dyktando to...
Sami zobaczcie. 


piątek, 14 czerwca 2013

Dokumentalista

Pamięć jest zawodna i nie wiem już, czy wspominałem Wam o telewizyjnych planach Maksa. Wymyślili sobie z Mateuszem, że prowadzą serwis wiadomości. Każdy się specjalizuje w jakiejś dziedzinie, zdaje się, że Mati miał mówić o katastrofach lotniczych, a Maks na klatę bierze relacje z powodzi. Albo na odwrót... jak już wspominałem pamięć jest zawodna. A może nie wspominałem?

Zupełnie przez przypadek odkryłem, że Maks świetnie nadawałby się do filmów dokumentalnych, np. przyrodniczych. Lubi naturę, zwierzęta i nie ma parcia na szkło jak tv-prezenterzy. Jest bystrym obserwatorem i cierpliwie wyjaśnia sekrety świata zwierząt. Może mógłby kiedyś poprowadzić jakąś serię "z ajFonem wśród robaków", "wesoły las" czy bliższy naszym sercom (a właściwie uszom) "pobudka z kogutem". 

Na rowerowej ścieżce spotkaliśmy takiego oto maratończyka: FILM. Redaktor Maks, żeby nie spłoszyć bohatera, zdołał nawet ściszyć głos - zupełnie nieprawdopodobne.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

42 z hakiem

Godz.18:57/ 0km – stoimy na starcie. Jeszcze 3 minuty i ruszymy. Chce mi się siku. A przecież 10 minut temu wyszedłem z toalety. Jak ja lubię te masowe biegi.

Ruszamy. Fajnie, oklaski, gwizdki, trąbki, muzyka. Jest 20 stopni. Mogłoby być trochę chłodniej, ale narzekać nie mogę. Gdyby nie ulewa o 17, byłoby prawie 30 stopni, więc jest ok. Szybko biegniemy. Kolega połówkarz miał biec ze mną 10km, ale już po 300 metrach pognał szybciej, więc jestem sam. Dobrze mi z tym. Jak ja lubię te masowe biegi.

3.5km – zakręt, na którym mieszkają Szwedzi. Tam czeka Maks, Felo i mama. No i Szwedzi. Maks mi później powie, że Selma (piesek Lotty i Övego) kibicuje szczekając zamknięta w garażu. Mogłaby nie wytrzymać widoku kilkunastu tysięcy biegowych butów. Ściągam czapkę, kłaniam się kibicom swoim, przybijam piątki, chce mi się siku i wpadam w kadr. Jest zdjęcie:

7km – przyjemny fragment. Peleton się już rozciągnął, jest z górki, mam równy oddech i trzymam się planu. Chce mi się siku. Wyprzedza mnie James. On dziś połówkę. Choć potrafi znacznie więcej. You look like a beast – mówi do mnie. To pewnie przez tę czapkę z daszkiem. Albo przez to siku.

10km – najwyższy punkt na trasie, potem będzie w dół i na koniec oczywiście w górę. Jak ja lubię te masowe biegi. Są krzaki po prawej. W zeszłym roku też tam były. Już mi się nie chce siku.

Prawie 15km – to tu rozdzielają nas na całych i połówki. Połówkowiczem na tej trasie byłem już 4 razy. Teraz biegnę w nieznane. Sił dodaje naprawdę ładna dziewczyna z tabliczką ‘42’. Ta obok z ‘21’ wygląda gorzej. Przypadek?

16km – oznaczenia trasy zaczynają się rozjeżdżać z tym, co na zegarku. Czasem wygląda, to tak, jakby ustawiali znak nie tam, gdzie wypada dokładnie kolejny kilometr, ale gdzie im wygodniej było postawić.

Między 18 a 19km - podbiega koleś w dżinsach i białej koszuli i krzyczy: Rafal, dobzie, dobzie Polska. To Gyula, Węgier, można rzec bratanek i do bitki i do szklanki(?) – nie wiem dokładnie, nie piliśmy razem, biegnie ze mną 100 metrów i się cieszy jak dziecko. Ja też się cieszę. Jeszcze mam zapas sił, żeby się uśmiechać.

21.1km – wg zegarka dobiegam w 1:38:30. Świetnie. Zgodnie z planem, bo miało być poniżej 1:40.

21.1km – wg organizatorów dobiegam w 1:39:46. Świetnie. Zgodnie z planem, bo miało być poniżej 1:40.

24km – trzymam tempo, oddech równy, lekko z górki bądź płasko. Zaczynam się zastanawiać, co będzie dalej. 3 tygodnie temu przebiegłem 30km w średnim tempie o 20 sekund/km gorszym niż teraz. Przypominam sobie powiedzenie Paavo Nurmiego: umysł jest wszystkim, mięśnie to tylko guma. Póki z głową wszystko w porządku, to dobiegnę, główkuję.

28km – most Adolphe’a. Spacerowałem tędy dziesiątki razy, mieszkaliśmy niedaleko zaraz po przyjeździe z PL. Zaczynają mi napieprzać kolana. Zaraz, zaraz… umysł jest wszystkim, mięśnie są z gumy… A kolana? Co ze stawami kurna???

30km – zbiegliśmy do dolinki. Wolontariusze przy wodopoju krzyczą do mnie (każdy ma swoje imię pod numerem na koszulce): Allez Rafal! Allez! Dobra, spoko, nie wypije Wam całej wody.

31km – w zeszłym roku przebiegłem raz 31.5km. Zanim się urodził Felo. Kiedy jeszcze można było się wyspać…

32km – nigdy w życiu nie byłem dalej. Chyba że autem.

33km – przebiegam koło punktu ostatniej zmiany sztafetowej. Doskonała większość sztafet jest za mną, więc na punkcie tłok i ścisk, to ponad 500 osób usiłuje dojrzeć swojego partnera. Zamiast tego biegnę ja. Robi się wąsko, bo stoją z dwóch stron, przypomina to szpaler, jakiś wąski korytarz. I nagle zaczynają wszyscy klaskać. Cholera, to dla mnie. Wyprostowuję się, trzymam tempo, a łezka kręci się w prawym oku. Nie wróć! W lewym.

35km – opadam z sił. Dochodzę do wniosku, że czapka jest za ciężka i lepiej się jej pozbyć. I tak nie ma słońca, zbliża się 22, ciskam czapkę na chodnik. Od razu lżej. Chwilę później z wielkiego głośnika przy barze, gdzie świetnie się bawią niebiegający, głośno jak dzwon Zygmunta zabrzmi „I Feel Good”. Nooo, tak gooood to już dawno się nie czułem…Czy to jest ta przeklęta ściana?

35-36km – mam w dupie tempo, przestawiam się program na DDM-NJS (Dobiegnij Do Mety - Nieważne Jak Szybko). Przestaję przybijać piątki z dziećmi na trasie, bo boje się, że mi urwą ręce. Zresztą, o tej porze, dzieciaki powinny być w łóżkach. Przebiegam przez środek miasta. Mijam knajpy, do których chodziliśmy zanim się urodził Maks. Było bliżej, w sobotę można było odespać, ech…

36.5km – wyciągam ostatni żel. Przewidziany jest na finisz. Nie zamierzam sprintować przez 5 kilometrów, ale za chwilę będzie górka. Połykam ostrożnie i zapijam kubkiem wody. Wodę piję non stop, bo punkty są co 2.5km, a oprócz tego mili ludzie swoją wodą częstują. Po raz kolejny bekam, ostrożnie, bo mi się podnosi i czuję, że tym razem mogę jednak puścić pawia. Na szczęście przechodzi. Nie chciałbym wyrzygać żelu energetycznego, bo to by mnie kosztowało za dużo energii.

38km – góra.

39km – Rafal! Rafal! Georgia robi zdjęcie. Ale jakość… Najwidoczniej tak się robi zdjęcie po grecku. Efcharistó.


39.5km – Mont Everest. Ja pieprzę. Jeszcze nigdy tak niewiele metrów, nie stanowiło tak wiele, dla tak niewielu.

40km – szczyt za mną. Przy każdym kroku mruczę pod nosem „Ałć, ufff, ku…a”. taki rytm 3-krokowy. Na chodniku Piotr połówkowicz. Przebrany po prysznicu, mieszka przy mecie. Fajnie mieć metę przy mecie. Dajesz ku…wa, dajesz! Jeszcze 2 kilometry! A na mecie będzie piwo, bezalkoholowe. A u mnie w lodówce normalne. „W dupie to mam – odpowiadam grzecznie – pi…olę piwo. Bezalkoholowe…”

41km – James mi kiedyś tłumaczył (a podczas 60 minutowego treningu potrafi opowiadać przez 59 minut), że finisz jest dlatego możliwy, że podczas sprintu aktywują się inne mięśnie, niż podczas normalnego biegu. Przyspieszam.

41.2km – kilkadziesiąt metrów przede mną majaczy mi sylwetka jakiejś blondynki w czarnym T-shircie. Nie mogę dojrzeć logo na koszulce.

41.3km – kilkadziesiąt metrów przede mną majaczy mi sylwetka jakiejś blondynki w czarnym T-shircie. Nie mogę dojrzeć logo na koszulce. W tym miejscu, o tym czasie, to mogłaby być Wielka (ale niska) Torriel – nasz najlepszy damski biegacz. Musze przyspieszyć, żeby się przekonać.

41.4km – kilkadziesiąt metrów przede mną majaczy mi sylwetka jakiejś blondynki w czarnym T-shircie. Nie mogę dojrzeć logo na koszulce. W tym miejscu, o tym czasie, to mogłaby być Wielka (ale niska) Torriel – nasz najlepszy damski biegacz. Ale przecież mogę się mylić. Na jakiego grzyba miałbym jeszcze bardziej przyspieszyć? Czy to w ogóle możliwe? Och, gdyby James był opodal…

41.5km – kilkanaście metrów przede mną majaczy mi sylwetka blondynki w czarnym T-shircie z naszym logo. W tym miejscu, o tym czasie, to może być tylko Torriel. Nie mogę się mylić. Powinienem przyspieszyć, żeby się z nią zrównać. Ale w sumie po cholerę. Pogadam z nią z parę minut, przegryzając jakiegoś banana na mecie.

41.6km – kilka metrów przede mną majaczy mi sylwetka Toriel. Decyduję, że nie zwalniam, tylko zaraz przebiegnę koło niej. Pozdrowię. Tak wypada. Choć są biegacze, którzy wyprzedzają znajomych cichaczem, żeby tylko być szybciej na mecie.

41.7km – R: Cześć Toriel – T: Cześć, jak się masz – R: Ledwie żyję, ale na szczęście to już koniec – T: No właśnie, zaraz tam będziemy – R: Taa, zaraz tam będziemy – T: So let’s do it! – R: Yes, let’s do it!!! – i pognałem uruchamiając wszelkie mięśnie, które mogły być jeszcze uśpione.

Nie słyszę Toriel za mną, może się zatrzymała? Nie mam sił głowę obrócić, lęcę na złamanie karku – ostatnie kilkaset metrów jest z górki. Wpadam do hali. Koleś wyczytuje mój numer. Jeszcze sto metrów po niebieskim dywanie. Ostatnie dwa zakręty. Tłum wiwatuje. Ktoś musi im za to płacić. Wlatuję na metę i wciskam STOP w garminie. Oszukali mnie. Wyszło, że trzasnąłem 300 metrów więcej. Nikomu nie można ufać. Jak ja lubię te masowe biegi.

sobota, 8 czerwca 2013

Maraton

Rzut beretem od nas, ewentualnie po prostu 20 minut jazdy samochodem, znajduje się linia startu wyjątkowego maratonu. W żadnej innej stolicy europejskiej nie organizuje się nocnych (późnowieczornych) maratonów. Ten rozpoczyna się o 19. Generalnie poza czołówką z kenijskim paszportem towarzystwo biegowe przybiega na metę po ćmoku (Hanysy) lub po ciemku (gor… nie-Hanysy). Jakby nie było, to świetna okazja, żeby przespać całą noc z dala od Feliksa, więc się zapisałem. Do tej pory znałem tylko połowę tej trasy, teraz (dzięki Felo!) przyjdzie się zmierzyć po raz pierwszy w życiu z dystansem pełnym, takim dla dużych chłopaków bez pieluszek.


Niezależnie od tego, w jakim będę stanie, postaram się dla potomności zamieścić krótką relację w ciągu kilku dni od końca ewentualnego pobytu w sanatorium.

czwartek, 6 czerwca 2013

We włosach

Jedna z moich ulubionych piosenek z repertuaru Czerwonych Fujarek to "Kwiaty we włosach". Piękna, romantyczna a przy tym trochę rockowa (refren z wydzierającym się Klenczonem) piosenka.
Wstyd sie przyznać, ale chyba nie mamy żadnej płyty tego zespołu w domu, dlatego Maks nie jest aż tak romantyczny i nie plecie a plątaniu kwiatów we włosach. Zamiast tego woli piasek. Tak, razem z chłopakami w przedszkolu, kopią wielką dziure w piaskownicy i udają, że to basen. Nie wiem, czy skaczą na główkę, ale Maks wieczorem wygląda, jakby nurkował w piasku.
- Skąd się wzięło tyle piasku we włosach - pytam.
- Bo chciałem zrobić aniołka na piasku...
- Najlepiej go robić na śniegu przecież!(zimą oczywiście - dodaję w myślach)
- Ale wtedy miałbym mokre włosy.

No to rzeczywiście robi wielką różnicę...

środa, 5 czerwca 2013

Kibelek

Nie mam dobrej pamięci do nazwisk albo na przykład nazw stacji narciarskich, gdzie szusowałem. Z przyczyn obiektywnych trudno też zapamiętać nazwy spożytych trunków wyskokowych, chyba, że mowa o tych, do których się człowiek przywiązał.


Nie pamiętam zatem jak się nazywa zabawa, którą wszyscyśmy przerabiali w dzieciństwie. Nie kojarzę, żebyśmy nazywali ją tak jak Maks… Zresztą, niech sam Wam opowie (kliknij).

niedziela, 2 czerwca 2013

Error

W XXI wieku, kiedy nikt nie ma zbyt wiele czasu na myślenie, bo działać trzeba pilnie, popełniamy błędy, choć z biegiem historii doświadczenie powinno rosnąć i teoretycznie zmierzać powinniśmy do bezbłędnej krainy. Urządzenia konstruowane sã tak, aby się popsuły tuż po upływie gwarancji, a informatyków zawsze podejrzewałem o to, że wyjãtkowo potrafiã zadbać o swoje interesy i co chwile wyskakuje komunikat "błãd" i żeby zgłosić, wysłać raport itp. Dlaczego np. mam na telefonie każdã polskã literę, nawet Ę skoro nie ma A z haczykiem, jak już pewnie zauważyliście? Cierpliwie wklepuję ã, jutro może być å, a w kolejce jest jeszcze à, á, â, ä, a nawet æ i ā. A dlaczego w pierwszym zdaniu udało się jednak znaleźć właściwã literę (patrz wyraz rosnãć). Gdzie popełniam błãd? Czy przypadkiem nie będę musiał wykupić jakiejś mega aplikacji?
Na zdjęciu Felo. Uważany przez większã część społeczeństwa za grzecznego chłopasia. Błãd! Error! Nic bardziej mylnego. Ten potwór grasuje noc pod pseudonimem "nocny marek" ew. "nocny zdzisiek". 
Jaki błãd popełniamy, że ten "aniołek" nie daje nam spać. Dlaczego jego rówieśnicy przesypiajã CAŁE noce od kilku mięsięcy, a my wory pod oczami? Gdzie error jest? Błãd w programie? Jaki był ten numer do HELPDESKa?