sobota, 9 kwietnia 2011

Franklin

Przez swoje całe żłobkowe życie i początek przedszkola, Maks nigdy nie miał przytulanki. Owszem, w domu królowała poduszka w kształcie baranka, a przy niej piesek, do którego lubił się przytulić także podczas dłuższej drogi (co mi przypomina jedną z deszczowych podróży, kiedy na parkingu przeszukiwałem bagażnik, bo przecież „piesek bardzo się za mną stęsknił”). Potem babcia Ewa sprawiła mu małego Franklina, który zdetronizował wszystkie poprzednie przytulanki. Franklin siedział sobie spokojnie przez cały dzień sam w łóżku i czekał na Maksa. Do czasu…

Nie było mnie parę dni w domu i kiedy nad ranem pakowałem Maksa do samochodu nie zwróciłem specjalnej uwagi na to, co ma w ręku. Weszliśmy do przedszkola, drugie piętro, Maks już w kapciach, gdy nagle słyszę: Zostawiłem Franklinaaaaaa! Oż ty… no dobra. Przyniosę, a syn będzie szczęśliwy. Akurat… To znaczy będzie, ale musi koniecznie ze mną pójść do samochodu. Ubieram go szybko, zakładamy buty i do auta. Jest, czeka uśmiechnięta zielona mordka. Bierzemy i do przedszkola. Szybko, bo pada. Nagle: Franklin spaaaaadł! Oż ty… na dodatek cały teraz brudny. Chyba Franklinowi niepisane pobawić się w przedszkolu. Co robić? Zawracamy do auta. Zostawiamy zwierzaka i obiecuję go wyprać wieczorem. Wchodzimy na drugie piętro, Maks markotnieje z każdym schodkiem. O co chodzi? No tak, Franklin. Wracamy do auta (żesz ty Franklin ^!_+^%$$#!!!). Biorę żółwia za fraki i do łazienki. Szybkie mycie i na kaloryfer. Tłumaczę Maksowi, że do drzemki Franklin wyschnie, co zostaje przyjęte z uśmiechem. No to buziak i pryskam. Przy aucie na chwilę się odwracam i sprawdzam, przez które okno mogę się dostać, jeśli kiedyś przyjdzie mi szukać Franklina w przedszkolu po północy…

Brak komentarzy: