poniedziałek, 10 czerwca 2013

42 z hakiem

Godz.18:57/ 0km – stoimy na starcie. Jeszcze 3 minuty i ruszymy. Chce mi się siku. A przecież 10 minut temu wyszedłem z toalety. Jak ja lubię te masowe biegi.

Ruszamy. Fajnie, oklaski, gwizdki, trąbki, muzyka. Jest 20 stopni. Mogłoby być trochę chłodniej, ale narzekać nie mogę. Gdyby nie ulewa o 17, byłoby prawie 30 stopni, więc jest ok. Szybko biegniemy. Kolega połówkarz miał biec ze mną 10km, ale już po 300 metrach pognał szybciej, więc jestem sam. Dobrze mi z tym. Jak ja lubię te masowe biegi.

3.5km – zakręt, na którym mieszkają Szwedzi. Tam czeka Maks, Felo i mama. No i Szwedzi. Maks mi później powie, że Selma (piesek Lotty i Övego) kibicuje szczekając zamknięta w garażu. Mogłaby nie wytrzymać widoku kilkunastu tysięcy biegowych butów. Ściągam czapkę, kłaniam się kibicom swoim, przybijam piątki, chce mi się siku i wpadam w kadr. Jest zdjęcie:

7km – przyjemny fragment. Peleton się już rozciągnął, jest z górki, mam równy oddech i trzymam się planu. Chce mi się siku. Wyprzedza mnie James. On dziś połówkę. Choć potrafi znacznie więcej. You look like a beast – mówi do mnie. To pewnie przez tę czapkę z daszkiem. Albo przez to siku.

10km – najwyższy punkt na trasie, potem będzie w dół i na koniec oczywiście w górę. Jak ja lubię te masowe biegi. Są krzaki po prawej. W zeszłym roku też tam były. Już mi się nie chce siku.

Prawie 15km – to tu rozdzielają nas na całych i połówki. Połówkowiczem na tej trasie byłem już 4 razy. Teraz biegnę w nieznane. Sił dodaje naprawdę ładna dziewczyna z tabliczką ‘42’. Ta obok z ‘21’ wygląda gorzej. Przypadek?

16km – oznaczenia trasy zaczynają się rozjeżdżać z tym, co na zegarku. Czasem wygląda, to tak, jakby ustawiali znak nie tam, gdzie wypada dokładnie kolejny kilometr, ale gdzie im wygodniej było postawić.

Między 18 a 19km - podbiega koleś w dżinsach i białej koszuli i krzyczy: Rafal, dobzie, dobzie Polska. To Gyula, Węgier, można rzec bratanek i do bitki i do szklanki(?) – nie wiem dokładnie, nie piliśmy razem, biegnie ze mną 100 metrów i się cieszy jak dziecko. Ja też się cieszę. Jeszcze mam zapas sił, żeby się uśmiechać.

21.1km – wg zegarka dobiegam w 1:38:30. Świetnie. Zgodnie z planem, bo miało być poniżej 1:40.

21.1km – wg organizatorów dobiegam w 1:39:46. Świetnie. Zgodnie z planem, bo miało być poniżej 1:40.

24km – trzymam tempo, oddech równy, lekko z górki bądź płasko. Zaczynam się zastanawiać, co będzie dalej. 3 tygodnie temu przebiegłem 30km w średnim tempie o 20 sekund/km gorszym niż teraz. Przypominam sobie powiedzenie Paavo Nurmiego: umysł jest wszystkim, mięśnie to tylko guma. Póki z głową wszystko w porządku, to dobiegnę, główkuję.

28km – most Adolphe’a. Spacerowałem tędy dziesiątki razy, mieszkaliśmy niedaleko zaraz po przyjeździe z PL. Zaczynają mi napieprzać kolana. Zaraz, zaraz… umysł jest wszystkim, mięśnie są z gumy… A kolana? Co ze stawami kurna???

30km – zbiegliśmy do dolinki. Wolontariusze przy wodopoju krzyczą do mnie (każdy ma swoje imię pod numerem na koszulce): Allez Rafal! Allez! Dobra, spoko, nie wypije Wam całej wody.

31km – w zeszłym roku przebiegłem raz 31.5km. Zanim się urodził Felo. Kiedy jeszcze można było się wyspać…

32km – nigdy w życiu nie byłem dalej. Chyba że autem.

33km – przebiegam koło punktu ostatniej zmiany sztafetowej. Doskonała większość sztafet jest za mną, więc na punkcie tłok i ścisk, to ponad 500 osób usiłuje dojrzeć swojego partnera. Zamiast tego biegnę ja. Robi się wąsko, bo stoją z dwóch stron, przypomina to szpaler, jakiś wąski korytarz. I nagle zaczynają wszyscy klaskać. Cholera, to dla mnie. Wyprostowuję się, trzymam tempo, a łezka kręci się w prawym oku. Nie wróć! W lewym.

35km – opadam z sił. Dochodzę do wniosku, że czapka jest za ciężka i lepiej się jej pozbyć. I tak nie ma słońca, zbliża się 22, ciskam czapkę na chodnik. Od razu lżej. Chwilę później z wielkiego głośnika przy barze, gdzie świetnie się bawią niebiegający, głośno jak dzwon Zygmunta zabrzmi „I Feel Good”. Nooo, tak gooood to już dawno się nie czułem…Czy to jest ta przeklęta ściana?

35-36km – mam w dupie tempo, przestawiam się program na DDM-NJS (Dobiegnij Do Mety - Nieważne Jak Szybko). Przestaję przybijać piątki z dziećmi na trasie, bo boje się, że mi urwą ręce. Zresztą, o tej porze, dzieciaki powinny być w łóżkach. Przebiegam przez środek miasta. Mijam knajpy, do których chodziliśmy zanim się urodził Maks. Było bliżej, w sobotę można było odespać, ech…

36.5km – wyciągam ostatni żel. Przewidziany jest na finisz. Nie zamierzam sprintować przez 5 kilometrów, ale za chwilę będzie górka. Połykam ostrożnie i zapijam kubkiem wody. Wodę piję non stop, bo punkty są co 2.5km, a oprócz tego mili ludzie swoją wodą częstują. Po raz kolejny bekam, ostrożnie, bo mi się podnosi i czuję, że tym razem mogę jednak puścić pawia. Na szczęście przechodzi. Nie chciałbym wyrzygać żelu energetycznego, bo to by mnie kosztowało za dużo energii.

38km – góra.

39km – Rafal! Rafal! Georgia robi zdjęcie. Ale jakość… Najwidoczniej tak się robi zdjęcie po grecku. Efcharistó.


39.5km – Mont Everest. Ja pieprzę. Jeszcze nigdy tak niewiele metrów, nie stanowiło tak wiele, dla tak niewielu.

40km – szczyt za mną. Przy każdym kroku mruczę pod nosem „Ałć, ufff, ku…a”. taki rytm 3-krokowy. Na chodniku Piotr połówkowicz. Przebrany po prysznicu, mieszka przy mecie. Fajnie mieć metę przy mecie. Dajesz ku…wa, dajesz! Jeszcze 2 kilometry! A na mecie będzie piwo, bezalkoholowe. A u mnie w lodówce normalne. „W dupie to mam – odpowiadam grzecznie – pi…olę piwo. Bezalkoholowe…”

41km – James mi kiedyś tłumaczył (a podczas 60 minutowego treningu potrafi opowiadać przez 59 minut), że finisz jest dlatego możliwy, że podczas sprintu aktywują się inne mięśnie, niż podczas normalnego biegu. Przyspieszam.

41.2km – kilkadziesiąt metrów przede mną majaczy mi sylwetka jakiejś blondynki w czarnym T-shircie. Nie mogę dojrzeć logo na koszulce.

41.3km – kilkadziesiąt metrów przede mną majaczy mi sylwetka jakiejś blondynki w czarnym T-shircie. Nie mogę dojrzeć logo na koszulce. W tym miejscu, o tym czasie, to mogłaby być Wielka (ale niska) Torriel – nasz najlepszy damski biegacz. Musze przyspieszyć, żeby się przekonać.

41.4km – kilkadziesiąt metrów przede mną majaczy mi sylwetka jakiejś blondynki w czarnym T-shircie. Nie mogę dojrzeć logo na koszulce. W tym miejscu, o tym czasie, to mogłaby być Wielka (ale niska) Torriel – nasz najlepszy damski biegacz. Ale przecież mogę się mylić. Na jakiego grzyba miałbym jeszcze bardziej przyspieszyć? Czy to w ogóle możliwe? Och, gdyby James był opodal…

41.5km – kilkanaście metrów przede mną majaczy mi sylwetka blondynki w czarnym T-shircie z naszym logo. W tym miejscu, o tym czasie, to może być tylko Torriel. Nie mogę się mylić. Powinienem przyspieszyć, żeby się z nią zrównać. Ale w sumie po cholerę. Pogadam z nią z parę minut, przegryzając jakiegoś banana na mecie.

41.6km – kilka metrów przede mną majaczy mi sylwetka Toriel. Decyduję, że nie zwalniam, tylko zaraz przebiegnę koło niej. Pozdrowię. Tak wypada. Choć są biegacze, którzy wyprzedzają znajomych cichaczem, żeby tylko być szybciej na mecie.

41.7km – R: Cześć Toriel – T: Cześć, jak się masz – R: Ledwie żyję, ale na szczęście to już koniec – T: No właśnie, zaraz tam będziemy – R: Taa, zaraz tam będziemy – T: So let’s do it! – R: Yes, let’s do it!!! – i pognałem uruchamiając wszelkie mięśnie, które mogły być jeszcze uśpione.

Nie słyszę Toriel za mną, może się zatrzymała? Nie mam sił głowę obrócić, lęcę na złamanie karku – ostatnie kilkaset metrów jest z górki. Wpadam do hali. Koleś wyczytuje mój numer. Jeszcze sto metrów po niebieskim dywanie. Ostatnie dwa zakręty. Tłum wiwatuje. Ktoś musi im za to płacić. Wlatuję na metę i wciskam STOP w garminie. Oszukali mnie. Wyszło, że trzasnąłem 300 metrów więcej. Nikomu nie można ufać. Jak ja lubię te masowe biegi.

2 komentarze:

Unknown pisze...

Jeszcze raz gratulacje!!Temat z "siku" jest mi doskonale znany - nieważne że było się 5 min temu, na starcie jak nie ma gdzie i tak się chce:)Dałeś do pieca z tym czasem i generalnie mnie zdopingowałeś. O godzinę dłuższy brałbym w ciemno!

Anonimowy pisze...

Nastepnym razem bede stal na 40 km z browarem - tym razem skonczyl mi sie na 5 minut przed Twoim przybyciem (za wolny byles :-). Dobry napoj izotoniczny uruchamia bowiem rezerwy energetyczne w musculus gluteus maximus. Sprint murowany. Efekt uboczny: chce sie siku. Ale te dwa kilometry to juz wytrzymasz.