piątek, 17 grudnia 2010

Narty Małysza

Od paru dni doświadczamy typowego narciarsko-żołnierskiego rytmu zimowych wakacji. Pobudka, śniadanie, zakładanie - nie wiedzieć czemu - niewygodnych butów, pakowanie Maksa na sanki i wymarsz do wyciągu. Śniegu co nie miara, mróz z nami jest też. W takiej leniwie-wypoczynkowej scenerii pokazujemy Maksowi, że zimą nie ma to jak narty.

Z bólem w krzyżu męczymy się nie mniej niż Maks, bo narciarskie przedszkole, które przez telefon brzmiało: "tak, nawet Wasz 3.5 letni syn może brać udział w zajęciach na śniegu, potem lunch i znowu śnieg, pełna opieka do godz. 15" na miejscu okazało się być ofertą: "kurs z opieką tylko dla dzieci powyżej 4-tego roku, a wasz syn może wykupić prywatne lekcje". Od czego jednak jest plan awaryjny... Maks z nami przed południem na górze, a od 13-tej w hotelowym przytułku dla dzieci. Aby go nie zniechęcić do białego szaleństwa, dawkujemy mu je ostrożnie. W sumie więcej czasu zajmuje nam przerwa na jedzenie niż zjazdy Maksa, ale od czegoś trzeba zacząć.

Widać jednak, że Maks nie tak sobie wyobrażał jazdę na nartach. Bez przerwy dopytuje, kiedy zaczniemy skakać. Co chwilę krzyczy, że widzi Małysza, bo wszyscy mamy na głowach kaski i gogle. Coś musi być w tych skokach, skoro Maks uparcie twierdzi (cytuję): "Chsiałbym być Adam Małyszem."


Brak komentarzy: