środa, 28 maja 2008

Miękkie lądowanie

Z Maksem jest tak, jak w ludowym przysłowiu: dziecko żywe - dziecko zdrowe. Choć ciągle pociąga nosem i kaszle (efekt pierwszych tygodni w żłobku), to w sumie jest w niezłej formie, no i daje nam popalić.


Trudno go utrzymać w ryzach, smyczy zakładać też nie chcemy, a upilnować nie zawsze nam się uda. Tak jak dziś rano w kuchni, kiedy próbował zamknąć drzwi prawą ręką, podczas gdy lewa spoczywała na podłodze. Nie polecam nikomu takiej zabawy. Albo tej z waleniem głową w nogę stołu w kuchni, kiedy rodzice jedzą kolację. Lekko rozciął sobie wargę i polała się pierwsza krew. Szczęśliwie tylko jedna kropla i to taka malutka, jak na malutkiego człowieka przystało, ale jednak. Generalnie, w kuchni jest niebezpiecznie. Oceniam, że w porównaniu z dywanem w pokoju, niebezpieczeństwo nabicia guza jest stukrotnie wyższe.


Dlatego pozwalamy mu się bawić na dywanie, ile wlezie, bo przynajmniej jego głowa jest bezpieczna. Mam wątpliwości, czy nie cierpi na tym jego żołądek, bo zbiera ustami wszystko, co leży na podłodze, niezależnie od pochodzenia. No i jeszcze jedno. Jak podniesie jeden z rogów dywanu, to zaraz wpycha go do buzi i przeżuwa. Chyba dlatego, że nie dajemy mu balonówki...

Brak komentarzy: