środa, 15 października 2008

Maks w Paryżu

Niedawno usłyszałem taki dowcip (ukłony dla Chemika):
Spotyka bankier bankiera (powiedzmy, że w Islandii).
- Jak sypiasz?
- Jak niemowlę.
- Chyba żartujesz?! Przy takim kryzysie?
- Poważnie. Wczoraj całą noc płakałem i dwa razy zrobiłem w gacie.

* * *


Do Paryża mamy stosunkowo blisko, na dodatek tata miał tam służbową sprawę w poniedziałek. Dlatego wybraliśmy się do miasta zakochanych, żeby Maksio miał okazję spędzić romantyczny łikent. Udało się o tyle, o ile, bo najważniejszą kobietą w jego życiu jest mama, a i babcię jedną i drugą darzy gorącym uczuciem. W każdym razie zobaczył kawałek świata, zjadł paryskiego croissanta, a trzeba powiedzieć, że mu się uszy przy tym trzęsą i w ogóle był cool i dzielny, nawet w podróży. Oczywiście za dnia…

Niestety okazało się, że gdy w Paryżu zapada zmrok, Maks zmienia się w islandzkiego potwora - chciałem powiedzieć bankiera. Nie brudził pościeli, jak podczas niedawnej choroby, ale sprawdzał dźwiękoszczelność ścian hotelowych. Około 3 nad ranem (albo w nocy) usłyszał go dziadek, który spał kilka pokoi dalej. Mniej więcej po kwadransie poznaliśmy pozostałych współlokatorów na 5-tym piętrze, którzy naprawdę szczerze dopingowali nas w uspokajaniu, usypianiu, tudzież podduszaniu Maksa. Tuż po 3.30 delegacje z piętra 4-tego i 6-tego przekazały nam petycje żądające natychmiastowego spacyfikowania Maksa, bez względu na koszty takiej operacji. Jeszcze przed czwartą otrzymaliśmy groźby klientów zajmujących pokoje na niższych piętrach, dwa telefony z recepcji, w tym jeden informujący o nadjeżdżającej policji i straży pożarnej, która może sięgnąć naszego okna nawet z dalekich przedmieść, bo są przygotowani do gaszenia wieży Eiffle’a i przynajmniej kilkanaście sms-ów od właścicieli pobliskich kamienic używających takiej francuszczyzny, której w żadnej szkole czy na kursie nauczyć się nie sposób. Dość powiedzieć, że nasza nieustannie wyjąca syrena o oznaczeniu fabrycznym M.A.X./2007 zwróciła uwagę miejscowego korespondenta CNN i o mały włos nie zmieniliby swojej ramówki by nadawać ‘na żywo’ z Paryża aktualne wiadomości nt. wyjącego bankiera.

Kiedy o 6.15 schodziliśmy zaprzyjaźnieni z wszystkimi do hotelowej restauracji, domagając się jej wcześniejszego otwarcia i wydania porcji śniadaniowych, a przede wszystkim dwudziestu wiaderek kawy zapadła głęboka, jak na paryskie warunki, cisza. Słychać było pojedyncze ćwierkanie ptaszków i szum wody na ulicy, którą oczyszczają krawężniki nad ranem. Maks spał jak zabity i obudził się parę godzin później, kiedy spakowanego w walizkę mama wynosiła z hotelu tylnym wyjściem. Tak na w razie czego…

Brak komentarzy: