niedziela, 11 stycznia 2009

Kurza stopa

Zima nieco odpuściła i wczesnym popołudniem można wyjść na dwór, nie odmrażając sobie obu dłoni i lewej nogi tak gdzieś do kolana. Stara prawda indiańska głosi, że dzieci po osiągnięciu 18 miesięcy (Maks od wczoraj) nie mogą usiedzieć spokojnie w wózku. Maks jeszcze nie zna Winnetou, ale gdzieś głęboko jego mała indiańska dusza podpowiada mu, jak się ma zachowywać.

Na ryk przypominający atak Apaczów zareagowałem wprawnym i, co ważniejsze, błyskawicznym wyciągnięciem z wózka jedną ręką małego czerwonoskórego (z wściekłości!) Maksa. Proszę - mówię - idź sam, baw się, daj ojcu odetchnąć świeżym powietrzem. W odpowiedzi usłyszałem ryk przypominający stado zarzynanych owiec. Dobrze - uspokajam - idziemy razem, złap moją rękę i wejdziemy na plac zabaw.

Cisza - dwie i pół minuty. Potem radosne "na-na-na-na" Maksa - góra 12 minut. Potem rosnący stopniowo ryk (gdzieś w pamięci odtwarzam scenę ze słoniem z "W pustyni i w puszczy", którego Kali karmił, pardon: Kali karmić był). Brakowało mi pomysłów, zjeżdżalka wpadła dziś w niełaskę, huśtawka buja najwidoczniej za słabo, albo za mocno, więc uciekamy do domu, rycząc na całą okolicę.

I nagle radosne Ko-Ko! Jeden z tubylców naszej miejscowości ma w ogródku nieco żywego drobiu. Maks jak zahipnotyzowany wpatrywał się w kury, gdakał z nimi i wymachiwał radośnie rękoma. Nie pozostało nam nic innego, jak zostać tam dłużej, aż do chwili, gdy ciemność nie pozwalała rozróżnić kury od koguta, a ja zacząłem tracić czucie w lewej stopie...

Brak komentarzy: