środa, 13 lutego 2008

Maks ma kolegę


Jeżeli ktoś był w Nowym Jorku, nie zapomni tłumów przewalających się po chodnikach, milionów żółtych taksówek o gabarytach autobusów miejskich w Polsce, dudniącego hałasu miejskiego, który unosi się w górę po elewacji setek drapaczy chmur. Nie trzeba zresztą tam jechać, żeby to zobaczyć, bo co trzeci film amerykański zrobiono w NY.

Wybraliśmy się wczoraj z Maksem na małą wycieczkę do znajomych, którzy mają dwa psy i kilka rumaków. Mieszkają na drugim końcu kraju, czyli jakieś pół godziny spokojnej jazdy stąd. Tam i – co będę ściemniał – u nas też, wygląda zupełnie nie jak w Nowym Jorku. Wszyscy ludzie, których można tu spotkać w przeciągu godziny zmieściliby się w jednej windzie Empire State Building. Ale kiedy świeci słonko, człowiek ma wolne przedpołudnie i popołudnie, to kto by chciał przeciskać się przez dziki tłum ściskający hamburgery?

Maks polubił pieski, one jego też; zdziwił się, że to ktoś jemu oblizuje dłonie, a nie on komuś. Kiedy psy znikały z pola widzenia, kręcił głową, żeby tylko je znaleźć. Swojego nowego kolegę miał poznać po obiedzie, kiedy wyszliśmy na spacer. Niestety, Maks usnął w wózku i nie zdążył zaznajomić się z młodszym o parę tygodni Hamiltonem, który, jak zazdrośnie zauważyłem, już teraz ma pełne uzębienie i biega szybciej niż tata w najlepszych latach. Pozostaje mieć nadzieję, że jak się spotkają w szkole, to Maks nadrobi zaległości.

Brak komentarzy: